Miała, zdawałoby się wszystko, co potrzebne do szczęścia nowoczesnej kobiecie: ciekawą, dobrze opłacaną pracę, męża, dom za miastem. Ale pewnego dnia zrozumiała, że musi szukać inspiracji gdzie indziej. Rozwiodła się, przeżyła nieszczęśliwą miłość, wpadła w depresję i na rok porzuciła Nowy Jork, by w świecie odnaleźć własne „ja”.
Po powrocie opisała swe przeżycia; książka okazała się światowym bestsellerem. Miliony kobiet szukały w niej recepty na życie. Jej się udało, może mnie też? Przez tę narcystyczną książkę przebrnąłem z największym trudem. To rzecz zdecydowanie nie dla mężczyzn.
Podobnie jest z bardzo wierną pierwowzorowi ekranizacją. Trudno mi zrozumieć powody depresji bohaterki skarżącej się z ekranu, że od 15. roku życia, przez 20 lat, tylko przez dwa miesiące nie miała przy sobie mężczyzny. I teraz wreszcie jest wolna. Czy wcześniej ktoś ją do nich przykuwał kajdankami?
Tak skarży się, czerwonosa po łzawych spazmach sama Julia Roberts. A mnie wcale jej nie żal. Dylematy bohaterki są tak wydumane, że trudno się nimi dłużej przejmować. Także quasi-recepty typu: jedz, ile masz ochotę, najwyżej kupisz dżinsy pięć numerów większe; przejdź na hinduizm, bo medytuje się tam w otwartych na turystów aszramach. A jak szczęście dopisze, trafisz na samotnego, wspaniale gotującego brazylijskiego macho upostaciowanego przez Javiera Bardema. I nie igraj z tym szczęściem, bo się obrazi.
Ekranizacja z całą mocą wydobyła nudę i pretensjonalność pierwowzoru, zbiła wszelkie pozory głębi i napuszonej mądrości. Atutem są zdjęcia kręcone w Rzymie, Toskanii, Indiach i na Bali, choć operator Robert Richardson, dwukrotny oscarowy laureat, specjalnie się nie wysilił. Stworzył zestaw turystycznych pocztówek. [i]