Gdy minister finansów Jacek Rostowski przy silnym wsparciu minister Barbary Fedak forsował projekt zmniejszenia składek odprowadzanych do OFE na rzecz ZUS, miałem poczucie, jakby państwo robiło ze mnie głupka. Ambitna polska reforma emerytalna sprzed dziesięciu lat oparta była na założeniu, że państwo efektywnie zarządzać pieniędzmi nie potrafi. Zarządzać pieniędzmi – znaczy je pomnażać, a państwo specjalizuje się raczej w wydawaniu.
A pomysł z powrotem do zarządzania pieniędzmi przez państwo miał jedno, niedopowiedziane, ale oczywiste uzasadnienie – deficyt mamy teraz, a deficyt za 20 lat nie jest jeszcze naszym problemem.
Założenia do ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych, które trafiły właśnie do konsultacji, są, na tle pomysłów Rostowskiego i Fedak, wyjątkowo miłym prezentem. Rząd proponuje kolejne obniżki prowizji funduszy (przyznam, z chęcią zapłacę mniej za pomnażanie moich pieniędzy), stopniowy zakaz akwizycji (oprócz akwizytorów i ich pracodawców chyba mało kto przepada za taką formą kontaktów międzyludzkich) oraz stworzenie subfunduszy inwestujących mniej lub bardziej ryzykownie, co też jest rozsądnym pomysłem.
Jednym z argumentów, które zabijają wszelki ruch do przodu, jest: „robimy tak, bo inni też tak robią”. Przykład założeń do ustawy daje nadzieję na odbicie się od peletonu powielaczy rozwiązań. W przypadku systemu emerytalnego byłby to zresztą krok dla emerytów zgubny. Węgrzy w ogóle swoją reformę chcą pogrzebać – premier Viktor Orban już zapowiedział, że pieniędzmi emerytów „tymczasowo” zarządzać będzie państwo. By linia podziału była wyraźna, Orban porównał fundusze emerytalne do hazardzistów. I poniekąd ma rację. Bo sami inwestorzy giełdowi lubią o sobie mówić per „gracze”.
Tyle że taka jest logika inwestowania. Można zarobić niewiele, mając pewność zarobku i naprawdę ponosząc dużo większe ryzyko.