Do objętej przed miesiącem prezydencji w Unii Europejskiej przygotowywaliśmy się od co najmniej roku. W budżecie każdego resortu znalazły się pieniądze na specjalne wydatki związane z prezydencją, w Brukseli powstawała okazała siedziba dla polskich urzędników, a w Warszawie organizowano wystawną fetę na otwarcie prezydencji.
Czerwiec był miesiącem nadziei, obietnic i oczekiwania. Teraz, kiedy strefa euro przeżywa poważne problemy, doświadczenia zielonej wyspy mogłyby okazać się bezcenne, twierdzą przedstawiciele rządu. 8 lipca resort finansów doniósł na swych stronach, że nasz minister został zaproszony przez Jeana-Claude'a Junckera na spotkanie eurogrupy. Otrąbiono sukces! Po raz pierwszy minister z kraju nienależącego do strefy euro weźmie udział w rozmowach państw unii walutowej, i to nie byle jakich rozmowach – ważyły się losy Grecji. Już następnego dnia było jednak wiadomo, że było to przedwczesne. Główne mocarstwa strefy nie chcą przy stole Rostowskiego.
Kubeł zimnej wody okazał się lodowaty. Niestety może się okazać, że takich zimnych pryszniców czeka nas więcej.
Premier ostentacyjnie stwierdza, że Polska, jako kraj przewodniczący w tym półroczu Radzie UE, może uczestniczyć w spotkaniach eurogrupy, gdy ta będzie potrzebowała pomocy prezydencji. Tak naprawdę jednak dotąd takiego precedensu nie było. Prezydencja naszych poprzedników Węgier przebiegła cicho, spokojnie, bez skandali, bo Węgry szybko weszły w swoją rolę i grzecznie wypełniały obowiązki, jakie im Bruksela wyznaczyła. Bo prezydencja to przede wszystkim obowiązki, a nie przywileje. Do kraju przewodniczącego Unii należy organizowanie jej pracy, przygotowywanie spotkań, najwyżej może przy tym starać się przesuwać akcenty z jednych spraw na inne i proponować tematy warte poruszenia. Nie odgrywa pierwszych skrzypiec, raczej pracuje w pocie czoła w tle, aby cały mechanizm zwany europejską wspólnotą pracował bez zgrzytów.
Czy byłoby inaczej, gdybyśmy w 2008 – chyba jedynym roku, kiedy istniała taka szansa – weszli do strefy euro? Niespecjalnie.