Powstanie libijskie i zapowiedzi przedstawicieli opozycji, która prawdopodobnie przejmie władzę po upadku reżimu Kaddafiego, utrzymują ceny ropy na wysokim poziomie. Wprawdzie dziś to nie 120, ale 114 dolarów za baryłkę surowca Brent, ale tendencja do utrzymywania się cen powyżej 100 dolarów pozostaje wyraźna.
Przy tym dla cen nie ma już znaczenia, że sam tylko OPEC, który dzisiaj produkuje jedną trzecią światowej podaży ropy, może niemal z dnia na dzień zwiększyć wydobycie o 5,5 mln baryłek ropy dziennie. Nikt także nie zwraca uwagi na to, że Amerykanie szykują się do uwolnienia sporej części swoich rezerw strategicznych. Ropa po raz kolejny pokazała, że jest surowcem bardzo politycznym i zwykłe prawa popytu i podaży niewiele mają wspólnego z jej notowaniami.
Analitycy porównują dzisiaj sytuację na rynku do kieszeni pełnej fajerwerków, które tylko czekają, aby ktoś je podpalił. Mściwie robił to sam Kaddafi, który groził wysadzeniem ropociągów w powietrze, zrobili to już, ale z mniejszym efektem, rebelianci, którzy zniszczyli rurociąg transportujący gaz z Egiptu do Izraela i Jordanii. Teraz grę z rynkiem rozpoczęła opozycja Kaddafiego, która drastycznie zmniejszyła eksport ropy, wynoszący dotąd 1,6 mln baryłek dziennie. A w naftowej grze są jeszcze przeciwnicy rządu w Omanie. I pewnie nie będą ostatni.
Polityka nie windowała w taki sposób cen ropy od czasów inwazji Iraku na Kuwejt. W samej Libii, nawet gdyby sytuacja miała się unormować za kilka dni, na co raczej nic nie wskazuje, będzie musiało minąć sporo czasu, zanim produkcja i eksport wrócą do normy. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy kraj ten opuścili zachodni technicy, może nawet dłużej.