Sugestie, że polski rząd mógł wpłynąć na decyzje Włochów w sprawie wyboru miejsca na produkcję nowej pandy i sprawić, by auto powstawało w Polsce, są bałamutne. I nie ma znaczenia, że kierownictwo Fiata podjęło decyzję polityczną: prywatny koncern ma prawo do takich wyborów, nawet gdy wydają się chybione ekonomicznie. Kryzys sprawił, że inwestorzy zaczęli chronić miejsca pracy we własnych krajach, a ich rządy różnymi metodami do takich działań zachęcają. W obecnej sytuacji gospodarczej nasze przekonywanie czy naciski okazałyby się bezskuteczne. Rząd nie wymusiłby na Fiacie korzystnego dla Polski rozwiązania, nawet gdyby się bardzo starał.

Ale mógł przynajmniej pokazać, że mu na nim zależy. Że obchodzi go przyszłość największej w kraju fabryki samochodów i 6,5 tys. jej pracowników. Nie pokazał. A to jest polityczny błąd. Podobnie zresztą było, kiedy ważyły się losy sprzedawanego przez General Motors Opla, gdy chmury nadciągały także nad fabrykę w Gliwicach. Choć negocjacje w sprawie przyszłości zakładów ciągnęły się przez długi czas, polski minister gospodarki pozostawał bierny: nie dzwonił, nie spotykał się, nie robił głośnych konferencji prasowych.

O ile w sprawie inwestycji Fiata bardziej chodziło jednak o marketing polityczny, o tyle dużo poważniejsze konsekwencje może przynieść brak dbałości władz o rynek. Jeśli chcemy inwestycji w branżę motoryzacyjną, to powinniśmy go rozwijać. W Hiszpanii, kraju często porównywanym z Polską, sprzedawano przed kryzysem 1,5 miliona nowych aut rocznie. U nas zaledwie 300 tysięcy. Tymczasem dla inwestora chłonność rynku wewnętrznego to ważny argument przy szukaniu miejsca pod fabrykę. Przy takiej sprzedaży, jaką mamy, atrakcyjnym miejscem na pewno nie będziemy. Tym bardziej że mamy coraz mniej atutów. Te, które dawniej wyróżniały Polskę, tracą na znaczeniu: nasze koszty pracy rosną, a nowe kraje UE, tańsze od nas, zaczynają oferować coraz wyższą jakość produkcji.

Jeśli rząd nie zacznie dbać o rynek, inwestycje w branży motoryzacyjnej będą się kurczyć. Na razie w działaniach władz nie ma ani strategii, ani konsekwencji, za to jest wiele zaniechań. Toleruje się zaniżanie wartości sprowadzanych aut przy obliczaniu wysokości podatku, pozwala się na proceder fikcyjnych badań technicznych.

Polityczne kalkulacje wstrzymują wprowadzenie podatku ekologicznego, który zahamowałby masowy napływ do kraju wraków. A jeśli w końcu pojawi się plan zaostrzenia przepisów, nie dziwmy się, że wzbudzi protesty: jeśli ludzie się przyzwyczają, że coś im wolno, zakazanie tego może się okazać niezwykle trudne.