Kompromitujące jest za to udawanie, że się studia skończyło, mimo że burzliwe polityczne wody porwały początkującego działacza i nie pozwoliły na ślęczenie nad woluminami w uniwersyteckich bibliotekach. Przekonał się o tym boleśnie już na początku budowania demokracji prezydent Aleksander Kwaśniewski.

Wtedy powstał nawet odpowiedni, złośliwy termin: „wykształcenie prezydenckie”, oznaczający brak dyplomu wyższej uczelni. Wiceminister sprawiedliwości i kandydat na prezydenta stolicy Patryk Jaki idzie dziś w ślady byłego prezydenta RP. I nie chodzi o brak dyplomu, lecz o zbyt dużą dowolność w informowaniu opinii publicznej o tym, jaką uczelnię skończył. Sformułowanie to sugeruje bowiem ukończenie pełnych studiów wyższych, a nie – jak w przypadku wiceministra – „programu ARGO Top Public Executive, który we współpracy z IESE Business School organizowała Krajowa Szkoła Administracji Publicznej im. Lecha Kaczyńskiego (KSAP)”.

Rzecz w tym, że wyższa szkoła w Barcelonie ma świetną opinię i jest w gronie kilku najlepszych biznesowych uczelni świata. Studia tam są trudne i trwają kilka lat, zależnie od specjalizacji. Tymczasem program, w którym brał udział Patryk Jaki, realizowany był od września 2017 r. do maja 2018 r. i odbywał się przede wszystkim w Warszawie. Nie było żadnych egzaminów i zaliczeń, a o jego ukończeniu decydowała obecność. Czy wiceminister sprawiedliwości może więc pisać w oficjalnych biogramach, że „skończył IESE w Barcelonie”?

Czasem formalny dyplom nie ma żadnego znaczenia. Profesorem zostaje się dzięki dorobkowi i szacunkowi, na który zapracowało się całym swym życiem, niepokorną duszą, odwagą i osobistą mądrością. Tak było np. z Władysławem Bartoszewskim, któremu w karierze akademickiej przeszkodziła wojna, a potem stalinizm.

Patryk Jaki jest młodym politykiem, ale powinien rozumieć, że autorytetu nie buduje rozciąganie rzeczywistości do rozmiarów podróżniczego balonu, tylko odwaga cywilna, krystaliczność i porządek w papierach.