– Dziś materializuje się negatywny scenariusz dla grup energetycznych. Najpierw mamy zapowiedź ministra o zaangażowaniu firm energetycznych w finansowanie rekompensat, ze wspomnieniem konkretnej kwoty 1 mld zł z hipotetycznych oszczędności spółek, a następnie wezwanie regulatora rynku do korekty wniosków taryfowych z uwagi na oszczędności sugerowane przez ministra. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób energetyka w ciągu kilku miesięcy pozyska ten 1 mld zł – podkreśla Paweł Puchalski, analityk Santander BM. W jego ocenie jedynym obszarem do cięcia kosztów w tej branży jest zatrudnienie. – Moim zdaniem tylko istotne zmniejszenie liczby pracowników mogłoby dać taki efekt, ale w okresie przedwyborczym wydaje się to mało prawdopodobne – kwituje Puchalski. Zwraca też uwagę na inną możliwość – spółki energetyczne, które kontrolują największego producenta węgla, Polską Grupę Górniczą, mogłyby zawalczyć o obniżenie cen węgla. – Co również dałoby wymierne oszczędności dla energetyki i wymarzony przez ministra energii spadek cen energii elektrycznej – twierdzi Puchalski.
Krytycznie zaangażowanie energetyki w finansowanie rekompensat ocenia też Robert Maj, analityk Ipopemy Securities. – Spółki powinny kierować się interesem ekonomicznym i kodeksem handlowym, a nie rabatować w nieuzasadniony sposób swoich klientów. Ustawy jeszcze nie ma, a firmy już od stycznia będą musiały uwzględniać rabaty na rachunkach. Będzie się to wiązało ze zmianą systemów obsługi klienta, co oznacza dodatkowe koszty IT dla firm – zauważa Maj.
On również nie widzi większych szans na osiągnięcie zapowiadanych oszczędności. Zauważa, że firmy energetyczne po wejściu na giełdę zrealizowały już programy dobrowolnych odejść i wdrożyły wspólne zakupy w ramach swoich grup. – Niewątpliwie wciąż jest jeszcze miejsce na pewne oszczędności, np. w sferze zatrudnienia, które rosło w ostatnim czasie. Najgorszym scenariuszem byłoby, gdyby spółki ten zapowiadany 1 mld zł, który ma popłynąć na nowy fundusz, wycisnęły ze swoich zysków, obniżając tym samym swoją rentowność – kwituje Maj.
Wbrew trendom
Rosnące ceny energii to przede wszystkim efekt drożejącego węgla i kosztów emisji CO2. Polska energetyka jest obecnie w 80 proc. oparta na węglu – kamiennym i brunatnym. Udział ten ma spadać, ale Ministerstwo Energii nie przewiduje całkowitej rezygnacji ze spalania czarnego paliwa. Przyszłość polskiego węgla jest zresztą nieustającym tematem dyskusji w ramach trwającego właśnie globalnego szczytu klimatycznego w Katowicach. Dyskusje te Grzegorz Tobiszowski, wiceminister energii, podsumował we wtorek w ten sposób: – Patrząc na przekazy medialne, nie jesteśmy trendy, ale to zdrowe ryby płyną pod prąd.
Tobiszowski przekonywał, że dzięki wykorzystaniu własnych zasobów Polska znajduje się w unijnej czołówce pod względem uniezależnienia się od importu węgla i energii. – Celem jest, by zapotrzebowanie na węgiel było pokryte przede wszystkim z krajowych zasobów. W ostatnim okresie pojawił się duży import tego surowca, ale to pokazuje, że w Polsce jest rynek na węgiel kamienny. To też konsekwencja restrukturyzacji sektora górniczego, po której kopalnie dopiero zaczynają odbudowywać swoje moce – zaznaczył Tobiszowski.
Od stycznia do września import węgla do Polski przekroczył już 14 mln ton – wynika z danych Eurostatu. To o 72 proc. więcej niż w tym samym okresie 2017 r., kiedy to do naszego kraju wpłynęło niespełna 8,2 mln ton czarnego paliwa. To także więcej, niż Polska sprowadziła w całym minionym roku. Zdecydowana większość importu pochodzi z Rosji.