Nie kwestionując, że niektóre z proponowanych dalekosiężnych zmian mogą zdynamizować procesy przed polskimi sądami, chcę zwrócić uwagę, że w dyskusji o wielkich zmianach zapomina się o drobnostkach, które wymiar sprawiedliwości bardzo obciążają i spowalniają (a przy okazji generują wyższe koszty). Do tej refleksji skłania mnie konkretny przykład.
Reprezentuję stronę w pewnym postępowaniu o zapłatę. Sprawa, jakich wiele, dlatego niedorzeczna sytuacja, którą opiszę, zdarza się zapewne bardzo często. Sąd pierwszej instancji po kilku latach procesu wydał wyrok, w którym zasądził część kwoty objętej pozwem, a w pozostałej części powództwo oddalił. Obie strony były niezadowolone. Powód chciał zmiany wyroku poprzez zasądzenie całości roszczenia objętego pozwem, a pozwany zmiany orzeczenia poprzez oddalenie powództwa w całości. Cóż było robić – pełnomocnik mojego przeciwnika i ja wnieśliśmy apelacje.
Sąd pierwszej instancji sprawdził, czy nasze środki odwoławcze spełniają wymogi formalne, i po pozytywnej weryfikacji przewodniczący wydziału zarządził doręczenie pełnomocnikom stron wzajemnie ich apelacji. W dwutygodniowym terminie sporządziłem odpowiedź na apelację drugiej strony. Tak samo uczynił mój przeciwnik w stosunku do mojego środka zaskarżenia. Zgodnie z art. 372 kodeksu postępowania cywilnego wysłaliśmy nasze odpowiedzi bezpośrednio do sądu drugiej instancji. Moja odpowiedź doszła jako pierwsza. Sąd apelacyjny jednak nie otrzymał jeszcze od niższej instancji akt postępowania, a zatem miał pismo, które dotyczyło sprawy, a ta doń jeszcze nie wpłynęła.
W tej sytuacji przewodniczący wydziału w sądzie drugiej instancji wydał zarządzenie, aby moją odpowiedź na apelację wysłać do instancji pierwszej. Pracownik sekretariatu zarządzenie wykonał, drukując pismo przewodnie, wkładając je do koperty i nadając pocztą. Dwa dni później do sądu drugiej instancji wpłynęła odpowiedź na apelację złożona przez mojego przeciwnika. Znów do sprawy zaangażowano przewodniczącego wydziału, pracownika sekretariatu, drukarkę i listonosza. Pech chciał, że w tym samym czasie akta sprawy wysłano z sądu pierwszej instancji do sądu odwoławczego, który otrzymał je chwilę po tym, jak odesłał odpowiedzi na apelację do sądu podległego. A kiedy odpowiedzi na apelację (spływające w odstępie dwóch dni) dotarły do sądu pierwszej instancji, ten, nie mając już akt, musiał je zwrotnie przekazać do sądu przełożonego. I znów otrzymawszy moją odpowiedź na apelację, w sprawę zaangażował się przewodniczący wydziału w sądzie pierwszoinstancyjnym, zarządzając jej wysłanie do sądu apelacyjnego, a sekretarz sądowy wykonał to zarządzenie. Ponownie nadszarpnięto budżet sądu, zużywając papier, toner do drukarki, kopertę i angażując w sprawę pocztę. Dzień później sytuacja się powtórzyła, kiedy do sądu pierwszej instancji wpłynęła przesłana przez sąd odwoławczy odpowiedź na apelację wniesioną przez mojego przeciwnika.
W ten sposób zupełnie bez sensu i bez potrzeby dwukrotnie w błahą sprawę angażował się przewodniczący wydziału sądu odwoławczego, dwukrotnie jego odpowiednik w sądzie pierwszej instancji i po tyle samo razy panie sekretarki w obu sądach. O zużytych materiałach biurowych i kosztach przesyłek nie wspominam.