Obecny los sądownictwa to realizacja dyrektyw osób trzymających władzę. Dopóki kontekst polityczny się nie zmieni, można to hamować, powstrzymywać, mogą być interwencje z zewnątrz, ale to niczego nie zmieni. Zmianę mogą zapoczątkować nadchodzące wybory, wiele jednak wskazuje, że nastąpi ona później, drogą pozawyborczą.
Sądy, przez lata niewydolne, nie potrzebują zmiany?
Z moich obserwacji w TK i w Strasburgu wynika, że zasadniczy żal do sądów jest o długotrwałość procesów. Pomijając przykład Włoch, w wielu krajach „starej" czy „nowej" Europy sobie z tym poradzono. Tylko nie u nas – może poza sądami administracyjnymi. W sądach zawsze ktoś jest niezadowolony – jeden wygrywa, drugi przegrywa. U nas jednak za długo to trwa. Ludzie mają sprawy biznesowe, rodzinne, o własność, spadki, a sąd mnoży problemy i następny termin wyznacza za kilka miesięcy. Dlatego dzisiejsze reformy sądów cieszą się takim poparciem – mimo że niczego nie reformują, a tylko niszczą niezawisłość sędziowską.
Ale jakoś pomóc sądom trzeba. Jak?
To nie jest czas na prawdziwe reformy. Sądy walczą o przetrwanie. Najpierw musi się zmienić kontekst polityczny albo politycy muszą ulec łasce oświecającej i zrozumieć, że niszczenie sądów ma tragiczne skutki. Trzeba najpierw rozwiązać najbardziej drastyczne kwestie, jak zmianę składu KRS i pozbycie się obecnej Rady.
Podniesie się krzyk, że nastąpi przerwanie kadencji KRS.
Skoro poprzednią też się przerwało, to nastąpi wymagana konstytucyjnie konwalidacja tamtej sytuacji. Wątpliwości konstytucyjnych nie powinna też budzić likwidacja Izby Dyscyplinarnej w SN. To wykonanie orzeczeń TSUE i SN.
Nie powinno być sądu dyscyplinarnego?
Taka izba w SN mogłaby być dopuszczalna, gdyby nie to, że osobą mającą bardzo silny wpływ na jej skład był minister sprawiedliwości, a nowe przesłanki odpowiedzialności dyscyplinarnej kolidują z zasadą niezawisłości. Ale klocków tej reformy nie można oceniać pojedynczo. Dopiero ich połączenie prowadzi jakby do reakcji jądrowej, bo wszystko wybucha, ulegając niekontrolowanemu zniszczeniu.
Czy Sejm może mieć wpływ na powołanie sędziów do KRS?
To ryzykowne. W Europie są różne modele trzymające standard TSUE, bo w praktyce funkcjonują, nie budząc wątpliwości. Ważne, czy organ może wykonywać swoje funkcje tu i teraz – być niezależnym od polityki i oceniać kandydatury na sędziów z punktu widzenia moralności i niezawisłości. Dziś w Polsce mamy ekstremum – prawo dało politykom możliwość wyboru „sędziowskich" członków KRS, a praktyka dała ministrowi sprawiedliwości istotny wpływ na wyłonienie kandydatów. Tak upolityczniona KRS nie jest w stanie pokazać, że może wykonywać konstytucyjne zadania. Znaczy to, że system nie działa.
Szef KRS idzie na galę jednej z gazet i oklaskuje prezesa rządzącej partii odbierającego tytuł Człowieka Roku.
To kolejna niepotrzebna sytuacja. Jakby chciał skrzywdzić ten organ. Nie siebie, ale Radę. Nie wydaje się, by Rada mogła odbudować swą wiarygodność bez powrotu do dawnej formuły – lub zbliżonej, ale bez możliwości wybierania sędziów przez Sejm.
W trybunale od niedawna orzekają Krystyna Pawłowicz i Stanisław Piotrowicz. Jak pan widzi ich przyszłość w TK?
Prof. Pawłowicz trochę znam z dawnych czasów z uniwersytetu. W parlamencie robiła już wrażenie kogoś zupełnie innego. Ale nie o to przecież chodzi. Obie nominacje dotyczą osób stanowiących swego rodzaju symbol zmian w sądownictwie, a teraz mają – w TK – badać zgodność tej zmiany z konstytucją. To nie posłuży odbudowie wiarygodności TK, bo zasiadać w nim powinny takie osoby jak trzeci ostatnio mianowany sędzia – były dziekan jednego wydziałów prawa, a nie kontrowersyjny polityk.