Jakże inaczej wyglądałby los Polski, gdyby Marek Aureliusz żył nieco dłużej, a jego następcy nie zawarli haniebnego pokoju z Markomanami, grzebiąc w ten sposób śmiały plan przekroczenia Karpat i podbicia terenów dzisiejszej Polski, które odtąd pozostawały daleko na północ od rzymskiego „limes". Owszem Rzymianie je znali, mamy wiele dowodów na handlowe relacje tych krain z Rzymem. Wybierali się za Karpaty po niewolników i skóry, ale głównie po grecki „electron", czyli jantar, od którego zresztą historycy późniejszych wieków ukuli nazwę „bursztynowego szlaku". Były to jednak tereny pokryte niekończącymi się puszczami, bez dróg i niebezpieczne, gdzie o prymat w najstraszniejszym okrucieństwie konkurowały dzikie bestie i jeszcze dziksze plemiona barbarzyńców. I nagle pojawia się Marek Aureliusz, władca filozof, jeden z najlepszych rzymskich cesarzy. Rzym w tym czasie trawią nieszczęścia, głód, rozruchy, pożary, epidemie i szarańcza. Cesarstwo słabnie, rzucają się więc na nie liczne hordy barbarzyńców. Jednak to jeszcze nie epoka schyłkowa; legiony wciąż jeszcze straszą żelazną mocą.

Potencjał państwa cezarów jest na tyle wielki, że z Markiem Aureliuszem na czele Rzym nie tylko radzi sobie z plagami, ale również podejmuje skuteczną walkę w germańskimi Markomanami. Plany wodza są ambitne. Przesunąć granice wpływów Rzymu na północ. Upokorzyć Germanów, zemścić się za piekącą wciąż hańbę klęski w Lesie Teutoburskim, dokonać tego, co nie powiodło się przed wiekami ani Warusowi, ani później Germanikowi. Fortuna mu sprzyja, ale tylko do czasu. Mimo przewag wojennych umiera na dżumę w roku 180 po Chrystusie, całkiem niedaleko od naszych granic w starożytnej Vidibonie, czyli dzisiejszym Wiedniu. Jak blisko stąd do przyszłej słowiańszczyzny wie każdy, kto podróżował ze stolicy Habsburgów do Bratysławy. Oto więc umiera cesarz filozof, a jego syn i następca zawiera pokój z Markomanami i wraca do Rzymu. Nic dziwnego, ma na imię Kommodus i bardziej od ambicji poszerzania granic „Pax Romana" kuszą go wdzięki stołecznych gladiatorów. Zastanawiam się, co by było, gdyby Marka Aureliusza w Vidibonie nie dosięgła zaraza. Nie był jeszcze człowiekiem starym. Nie miał 60 lat. Pełen wigoru, w poczuciu misji niewątpliwie pokonałby Markomanów i w kolejnej wyprawie poszedł jeszcze dalej. Wyprawą w kierunku Renu przywróciłby Rzymowi dawną prowincję Germanię. Ale równie naturalna byłaby wyprawa na wschód, w stronę Odry i Wisły, gdzie mieszkali wówczas Burgundowie i Wandalowie, a jeszcze dalej plemię Wenetów. Myślę, że Marek Aureliusz nie miałby wyboru. W trosce o bezpieczeństwo nowej prowincji musiałby rzucić na kolana wszystkie okoliczne plemiona germańskie, nie tylko Markomanów, ale też ich sojuszników ze wschodu, a „limes" ustanowić na Bugu lub Wiśle. Jakże po takich wyprawach mógłby wyglądać nasz świat. Romanizacja terenów nad Wisłą przyniosłaby rzymskie prawo i język. Rzymską kulturę i budownictwo. Zromanizowani Germanowie staliby się ludnością dla Rzymu sojuszniczą. Kościół zawędrowałby tu nie z 600-letnim poślizgiem, ale już w czasach Konstantyna lub wcześniej. Wcześniej mielibyśmy ceglane bazyliki, a potem romańskie rotundy. Wcześniej klasztorne roczniki i zapisy kronik. Wcześniej miasta, światłe rody i lokalne dynastie. Możliwe, że po dziś dzień mówilibyśmy jakąś odmianą zwulgaryzowanej łaciny, nie gorszej niż Hiszpanie, Włosi czy Francuzi. Również wcześniej bylibyśmy w sercu Europy. Cóż... Nie wyszło. Dżuma zabrała Marka Aureliusza, a bezwzględna genetyka uczyniła po nim cesarzem idiotę. To przez Kommodusa straciliśmy naszą jedyną szansę. Powinien być patronem polskich eurosceptyków, ów tak karykaturalnie przedstawiony w „Gladiatorze" przez Ridleya Scotta rzymski cesarz. Nie wyszło. Z tym większym podziwem należy patrzeć na naszych bezpośrednich przodków, Mieszka i jego następców. Ileż wysiłku musieli włożyć w dzieje, by nas jednak przywiązać do Europy. Jakże wielkie było ich dzieło, kiedy się pomyśli, że w czasach początku budowy paryskiej Notre Dame, w piastowskiej Polsce dominowało jeszcze jako budulec drewno. Ileż przebiegłości władców, woli przetrwania, determinacji w krzewieniu chrześcijaństwa musieli wykazać, by w końcu powstał Wawel i rodzime gotyckie kościoły, miasta i te nieliczne wysepki renesansu, jakie rozsypali w swojej domenie Jagiellonowie. Jakiż to maleńki świat w porównaniu z bogactwem i splendorem Europy. Nie trzeba być Zbigniewem Herbertem, by poczuć tę różnicę, dystans i tęsknotę. Po wielu klęskach jesteśmy znów na tej mapie, w którą wpisywali się pierwsi Piastowie. A mógł Marek Aureliusz. Cóż, dżuma nie wybiera.