Zamach na Trumana

Nieudana próba zabójstwa Harry'ego Trumana wciąż uchodzi za największą strzelaninę w dziejach prezydenckiej ochrony.

Publikacja: 16.04.2020 21:00

Harry S. Truman w latach 1945–1953 był 33. prezydentem Stanów Zjednoczonych

Harry S. Truman w latach 1945–1953 był 33. prezydentem Stanów Zjednoczonych

Foto: BIBLIOTEKA KONGRESU USA

Na życie Trumana już w 1947 r. dybali żydowscy terroryści – członkowie syjonistycznej organizacji Lechi Abrahama Sterna. Na szczęście wczesne ostrzeżenia brytyjskiego wywiadu pozwoliły przechwycić i rozbroić bombowe przesyłki pocztowe, a incydent utajniono, przez co nie wywarł wpływu na uznanie państwa Izrael. Niemniej odkąd po zabójstwie Williama McKinleya pieczę nad bezpieczeństwem lokatorów Białego Domu przejęła Secret Service, nikt nie strzelał do urzędującego prezydenta przez prawie pół wieku. Zwłaszcza szturm na jego siedzibę w sercu Waszyngtonu zdawał się nieprawdopodobny, a wręcz niemożliwy. Zamysł był tak absurdalny, że nieomal się powiódł. Przez chwilę tylko 9 metrów dzieliło Trumana od luf zamachowców.

Na progu ruiny

Do ataku zapewne by nie doszło, gdyby Harry Truman mieszkał w Białym Domu. Jednak w 1950 r. najsłynniejszy budynek rządowy świata faktycznie nie istniał. Techniczny stan budowli od dawna budził niepokój. Żyrandole kołysały się bez przyczyny, trzeszczały belki i zapadały podłogi, a pękająca kanalizacja zalewała pokoje. Jednak wydatek milionów dolarów na prezydenckie apartamenty, gdy szalał wielki kryzys i wojna, nawet dla Roosevelta równał się wyborczej porażce. Dopiero gdy Truman musiał uciec z wanny w samych okularach, rzecz potraktowano poważnie.

Mniejsza, że drewniane belki nośne okazały się całkiem spróchniałe. Gorzej, że skruszały fundamenty pod wewnętrznymi ścianami budynku, przez co stropy straciły wiązania z osiadającymi murami. Tylko siła przyzwyczajenia dźwigała dwa piętra Białego Domu, a jeden z sufitów osiadł o prawie pół metra. Ponieważ budynek groził zawaleniem, inspekcja dała administracji dwa tygodnie na wyprowadzkę.

Z powodu ograniczonego przez Kongres budżetu inżynierowie woleliby Biały Dom zrównać z ziemią i postawić całkiem od nowa, lecz wartość historyczna budynku zmuszała do kompromisu. Zdecydowano się wyburzyć wszystkie konstrukcje, piętra i ściany wewnętrzne, zostawiając tylko fasadę i mury zewnętrzne budynku. Z powodu oszczędności nawet gruz z rozbiórki udało się częściowo spieniężyć, sprzedając pamiątkowe cegły, gwoździe i spróchniałe deski – po 25 centów za sztukę.

Ziejąca pustką skorupa Białego Domu mimowolnie była metaforą zmian, jakie zaszły w 1950 r. Zwłaszcza jedna tajemnicza konstrukcja, budowana w podziemiach prezydenckiej siedziby, stała się symbolem nadchodzącej epoki. Był nią schron przeciwatomowy, dodany do projektu w najgłębszym sekrecie. W istocie, rok 1950 zwiastował początek strachu przed całkowitą zagładą.

Amerykańska hegemonia strategiczna, ogłoszona nad Hiroszimą i Nagasaki, skończyła się ledwie po czterech latach. Sowieci zdetonowali własną bombę nad Kazachstanem, choć Stalin zwlekał z oficjalnym potwierdzeniem kilka miesięcy. Truman już w styczniu przystąpił do licytacji, otwierając program badań nad tysiąckrotnie silniejszą bombą wodorową. Jednak amerykańscy podatnicy nie mieli gwarancji, czy ich miliardy znów nie posłużą uzbrojeniu Stalina – tym razem w broń ostateczną. Wszak projekt sowieckiej bomby pochodził wprost z biurek amerykańskich uczonych. W 1950 r. Amerykanie żyli aresztowaniem i procesami siatki szpiegowskiej Golda i Rosenbergów, przekazujących Rosji atomowe sekrety. W tym samym czasie Anglicy skazali za szpiegostwo Klausa Fuchsa, który był jednym z mózgów programu „Manhattan".

Plan sytuacyjny miejsca zamachu na prezydenta Harry’ego Trumana 1 listopada 1950 r.

Plan sytuacyjny miejsca zamachu na prezydenta Harry’ego Trumana 1 listopada 1950 r.

Getty Images

Istniała obawa, że jeśli w jądrze najtajniejszego z tajnych projektów gnieździł się nie jeden, ale stado sowieckich szpiegów, to komunistyczni agenci mogą być wszędzie. McCarthy podsycił obawy, przedstawiając długą listę członków Partii Komunistycznej w Departamencie Stanu. Nie dało się wykluczyć, że agenci Moskwy wprost wpływają na politykę zagraniczną USA. Część z nich zwolniono, ale czas makkartyzmu jeszcze nie nadszedł. Truman poprzysiągł wręcz, że nie pozwoli zmienić FBI w gestapo śledzące poglądy obywateli.

Temperatura zimnej wojny nieustannie zaś rosła, na jesieni osiągając wartość krytyczną. Rok 1950 zaczął się zestrzeleniem nad Bałtykiem amerykańskiego bombowca, a u końca zmierzał do klęski w Korei. USA ledwo ochłonęły po rozbiciu w pył 24. Dywizji Piechoty, by stanąć w obliczu jeszcze większej opresji. Podpisawszy z Chinami pakt sojuszniczy, Stalin użył Mao do wyciągania gorących kartofli z ogniska, rzucając przeciw Ameryce 300 tys. chińskich żołnierzy. Zepchnięty do narożnika i zagrożony okrążeniem, MacArthur słał rozpaczliwe prośby i groźby, żądając ataku atomowego na Chiny.

Zamieszki w maleńkim Portoryko – stłumione zresztą dość prędko – były w tej sytuacji informacją wręcz błahą. Truman też je bagatelizował, uznając za „wewnętrzną sprawę mieszkańców" wyspy. Pogrążona w globalnych strategiach Ameryka zlekceważyła problem, który narastał pod bokiem kolosa.

Strzały przed sypialnią

Małżeństwo Trumanów wyprowadziło się niedaleko, bo zaledwie na drugą stronę ulicy. Na czas remontu zamieszkali w kompleksie rządowym Blair House, stojącym nieopodal ogrodzenia Białego Domu. Na brak wygód nie musieli jednak narzekać, ponieważ zajmowali dom dla dyplomatycznych gości, będący najbardziej luksusowym hotelem w stolicy.

Większym problemem była ochrona tymczasowej siedziby. Inaczej niż w Białym Domu normalny ruch uliczny na Pennsylvania Avenue wprost sąsiadował z budynkiem. Wejście dzieliło od publicznego chodnika tylko kilka stopni schodów i otwarta zazwyczaj furtka z kutego żelaza. O nadzwyczajnym statusie Blair House świadczyły ustawione w rogach budynku dwie budki strażnicze. Mieściły po jednym policjancie, a trotuarem krążyli oficerowie Secret Service z ukrytymi rewolwerami.

Aż do wczesnego popołudnia 1 listopada 1950 r. wyglądał na zwykłą środę. Mimo wojny na drugiej półkuli dzień upływał na tyle spokojnie, że prezydent zafundował sobie drzemkę w prywatnym apartamencie. Okno sypialni znajdowało się dokładnie nad głównym wejściem siedziby, wychodząc wprost na ulicę.

Kilkanaście minut po drugiej jeden z przechodniów wydobył broń i wycelował w agenta Donalda Birzella, ale jego walther P38 się zaciął. Obaj byli tak zaskoczeni, że funkcjonariusz się zawahał, aż zdenerwowany szarpaniną z zamkiem napastnik postrzelił Birzella w kolano. Zamachowiec skierował się prosto do furtki, strzelając do agenta Josepha Downsa, próbującego zablokować schody. Trzy kule trafiły go w plecy i kark, zwalając rannego ochroniarza na ziemię.

Napastnik był już na stopniach, gdy innymi drzwiami wybiegł z budynku agent Vincent Mroz, a prawdę mówiąc – Wincenty Mróz, bo przyszedł na świat wkrótce po przyjeździe rodziców z Polski. Wychowany na wzorowego Amerykanina, walczył w piechocie morskiej na Pacyfiku, po czym wstąpił do Secret Service. Mróz wypalił z biodra i czterema kulami zrzucił zamachowca ze schodów.

Jednak z drugiej strony wejścia działał jeszcze jeden napastnik z parabellum, który z zimną krwią podszedł do policyjnej budki i wielokrotnie strzelił w pierś posterunkowego Lesliego Coffelta.

Wówczas, ku przerażeniu walczących agentów, obudzony hałasem prezydent stanął w uchylonym oknie, żeby spojrzeć na strzelaninę. Napastnik miał szansę trafić w cel z 9 metrów, lecz musiał zmienić magazynek. Gdy ochrona gorączkowo ostrzegała Trumana z ulicy, okazało się, że ciężko postrzelony Coffelt wciąż żyje. Ranny wytoczył się z budki i nie mając sił trzymać rewolweru, oparł go o krawędź dachu i trafił zamachowca w czaszkę, po czym znów upadł.

Szczęśliwie więcej napastników nie było. Wszystko trwało kilkadziesiąt sekund, w trakcie których wystrzelono prawie 40 pocisków. Rzecz zdarzyła się na ruchliwej ulicy, nieopodal zatłoczonego przystanku tramwajowego i tylko cud sprawił, że nie było ofiar wśród osób postronnych.

Coffelt zmarł z upływu krwi i odniesionych ran, ale postrzelony przez niego napastnik zginął na miejscu. Przeżył za to pierwszy zamachowiec, zraniony przez agenta Mroza. Uratowany w waszyngtońskim szpitalu wkrótce zaczął zeznawać.

Viva Puerto Rico Libre!

Ocalałym terrorystą był 37-letni Oscar Collazo – od prawie dziewięciu lat nowojorczyk, choć urodził się w Portoryko. Będąc nastolatkiem, brał udział w antyamerykańskich demonstracjach, ale wyjazd do USA trochę go ustatkował. Zdawało się, że zajęty pracą w fabryce na utrzymanie żony i córek, stracił serce do polityki. Traf chciał, że w szpitalu Columbus spotkał idola z młodości – Pedro Albizu Camposa, przywódcę portorykańskich nacjonalistów, zwanego „Nauczycielem", ponieważ był absolwentem Harwardu. Pod jego wpływem Collazo znów się uaktywnił, przewodnicząc nowojorskiemu oddziałowi Portorykańskiej Partii Narodowej.

Portorykańczycy aspirowali do niepodległości jeszcze w czasach hiszpańskich. Madryt na odchodne przyznał im autonomię, ale statusu nie uznały zwycięskie Stany Zjednoczone, uznając schedę po Hiszpanach za łup wojenny. Po okresie okupacji wojskowej Portoryko podzieliło los republik bananowych, przechodząc pod zarząd American Sugar Refining Company, posiadającej połowę pól uprawnych, całe wybrzeże i jedyny port na wyspie. W stwierdzeniu nie ma przesady, ponieważ Charles Allen, pierwszy cywilny gubernator Portoryko, został prezesem korporacji.

Antyamerykańskie nastroje podsycił lekarz wojskowy i onkolog Cornelius Rhoads, gdy wyciekł jego list, pełen pogardliwych opinii na temat wyspiarzy. Naukowiec dolał oliwy do ognia, twierdząc, że przeprowadzał na Portorykańczykach eksperymenty medyczne, wszczepiając im komórki rakowe. Dochodzenie nie znalazło dowodów zbrodni, ale sprawa Rhoadsa rozwścieczyła wielu miejscowych, w tym także Oscara Collazo.

Separatystów miała uciszyć tzw. ustawa Gaga, grożąca długoletnim więzieniem za każdy przejaw nacjonalizmu czy nawet wykonanie nieprawomyślnej piosenki. Groźby nie były płonne, gdyż tajna policja trzymała pod obserwacją 70 tys. osób, zatrudniając przy tym całą armię agentów.

Rozpoczęte 29 października 1950 r. masowe aresztowania wywołały spontaniczne powstanie w kilku miastach, a głównie w Jayuya. Po wprowadzeniu stanu wyjątkowego rebelię stłumiono, używając nieproporcjonalnie brutalnych środków – w tym artylerii i lotnictwa dostarczonego przez Amerykanów.

Trzy dni starczyły, by uczestnicy powstania byli aresztowani bądź martwi, ale sprawa nie spotkała się z dużym oddźwiękiem. Wyjątkiem była portorykańska diaspora w Nowym Jorku, zaniepokojona losem najbliższych. Należał do niej Griselio Torresola, młodszy o 11 lat znajomy Oscara Collazo. Bezrobotny sprzedawca ze sklepu papierniczego dowiedział się 30 października, że jego siostra jest ciężko ranna, a brat siedzi w więzieniu.

Jak zeznał Collazo, ich akcja nie miała żadnego planu. Nie oczekiwali nawet, że zdołają zabić Trumana, a wręcz sądzili, że sami natychmiast zginą. Zależało im tylko na rozgłosie wokół Portoryko. Kupili tanio dwa pistolety i po prostu wsiedli w pociąg do Waszyngtonu. Sam Collazo twierdził, że nie miał do czynienia z bronią i dopiero Torresola pokazał mu, jak obsługiwać walthera.

Collazo został skazany na karę śmierci, lecz Truman zastosował nadzwyczajny akt łaski. Później, po 29 latach odsiadki, Jimmy Carter zwolnił niedoszłego zabójcę z więzienia – przeciw czemu najgłośniej protestował rząd Portoryko. Zamachowiec wrócił na wyspę w aurze bohatera Karaibów, a Fidel Castro przyznał mu order.

Jednak zamach nie został bez skutków. Truman starał się łagodzić nastroje, nie tylko ratując Collazo przed krzesłem elektrycznym. Użył nawet wdowy po zabitym policjancie, by pojechała do Portoryko z misją pojednania i przebaczenia. Dwa lata później – jeszcze za prezydentury Trumana – Portoryko zyskało status państwa stowarzyszonego. I choć nie było samodzielnym stanem, dawało mieszkańcom amerykańskie prawa obywatelskie.

Jednak koniec portorykańskiego separatyzmu nigdy nie nastąpił. Już w 1954 r. grupa terrorystów otworzyła ogień na Kapitolu, raniąc aż pięciu polityków. Ci zamachowcy odmawiali jeszcze Modlitwę Pańską, zanim zaczęli strzelać, ale ich następcy – wraz z całym emancypacyjnym ruchem Ameryki Łacińskiej – już weszli na ścieżkę komunizmu, a Kuba leżała jeszcze bliżej Florydy niż Portoryko.

Na życie Trumana już w 1947 r. dybali żydowscy terroryści – członkowie syjonistycznej organizacji Lechi Abrahama Sterna. Na szczęście wczesne ostrzeżenia brytyjskiego wywiadu pozwoliły przechwycić i rozbroić bombowe przesyłki pocztowe, a incydent utajniono, przez co nie wywarł wpływu na uznanie państwa Izrael. Niemniej odkąd po zabójstwie Williama McKinleya pieczę nad bezpieczeństwem lokatorów Białego Domu przejęła Secret Service, nikt nie strzelał do urzędującego prezydenta przez prawie pół wieku. Zwłaszcza szturm na jego siedzibę w sercu Waszyngtonu zdawał się nieprawdopodobny, a wręcz niemożliwy. Zamysł był tak absurdalny, że nieomal się powiódł. Przez chwilę tylko 9 metrów dzieliło Trumana od luf zamachowców.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie