Po wyborach w USA: Europo! Trump u bram

Czy amerykański paternalizm, tak uciążliwy dla europejskiej lewicy, przejdzie do historii? – zastanawiają się specjaliści do spraw międzynarodowych.

Aktualizacja: 29.11.2016 19:15 Publikacja: 28.11.2016 18:27

Po wyborach w USA: Europo! Trump u bram

Foto: Bloomberg

We the People of the United States, in Order to form more perfect Union („My, naród Stanów Zjednoczonych, pragnąc udoskonalić Unię")... Powszechnie znane pierwsze zdanie preambuły Konstytucji USA nie pozostawia wątpliwości, kto ustanawia porządek polityczny w Stanach. I chociaż ostatnio do urn szli tylko Amerykanie, 45. prezydenta USA próbowali wybierać politycy i media w Europie, wywierając na amerykańskich wyborców graniczący z bezceremonialną ingerencją nacisk. Ich faworytem była Hillary Clinton, kandydatka może nie idealna – czyli mniejsze zło, ale już oswojone. Przeciwnikiem, ba, wrogiem, Donald Trump – zło większe i groźniejsze, bo znane tylko z nieżyczliwych, czasem wręcz paszkwilanckich doniesień w mediach.

To nie elity UE wybrały

Barometry poprawności politycznej zidentyfikowały go jako zagrożenie dla amerykańskiego porządku, a przez to i dla świata. Wyborcy w Stanach europejskich gazet nie czytają, wybrali więc Trumpa. Wyjaśniono nam zatem, że głosowali na niego sfrustrowani, bezrobotni, niewykształceni, w większości mężczyźni, i to biali. Jednym słowem: niemalże chamy.

Uzbierało się ich 60 mln – liczba, która przyprawia o zawrót głowy, ujawnia bowiem, zapewne wbrew zatroskanym ekspertom, olbrzymią skalę narodowego marginesu (czy aby marginesu?) i społecznego wykluczenia. Skoro tak, czy jest to obraz Ameryki upadłej i prymitywnej, jak sugerują liberalno-lewicowe elity? Oczywiście to także the People...

Takich the People, z marginesu American Dream, wstrząśnięty świat dotąd nie znał. Więc wyborcy Trumpa, zdaniem światłych publicystów, to brzydka twarz USA, niepasująca do wizerunku hegemona i europejskich standardów. I teraz nie bardzo wiadomo, czy wygrana kandydata republikanów potwierdza idealność demokracji poza USA, czy też w prostej linii wynika jednak z ułomności amerykańskiej.

Ukryci w centrum i na południu Stanów „biali, niewykształceni" nie rzucają się w oczy w Nowym Jorku czy Los Angeles. A jednak żyją. I też są Amerykanami z prawem do głosowania. Przykryci dotąd milczeniem poprawności politycznej, dokonali swoistego coming outu. Tysiące uwiedzionych naraz miłością do USA światowych demokratów nigdy im tego nie zapomną. The People wybrali źle, złamali tabu i naruszyli milczące status quo. I teraz Stany Zjednoczone – ten światowy dyrektor szkoły, pouczający wszystkich, czym jest prawdziwa demokracja, ba, podejmujący nawet militarne interwencje, aby przekonać opornych, w opinii światowych, a zwłaszcza europejskich sił postępu – same nadają się do wykluczenia z dobrego towarzystwa.

Z amerykańską demokracją tak źle jeszcze nie jest. Pokazał to osiem lat temu niepozbawiony kłopotów wybór Baracka Obamy, pierwszego czarnoskórego prezydenta. Wprawdzie po 200 latach, ale jednak...

Także sukces Trumpa wpisuje się w siłę fundamentów amerykańskich praw i wolności. Każdy przecież może zostać prezydentem – dlatego wszystkie rodzące Amerykanki pilnują, aby potomek przyszedł na świat na amerykańskiej ziemi. To podstawowy warunek, poza pieniędzmi oczywiście. Ten piękny mit stał się teraz zakładnikiem rzeczywistości, ale ponieważ jest to wyłącznie mit – prezydenci USA nie są panami samych siebie. Nie był nim żaden prezydent wcześniej, nie był nim za naszych czasów ani George W. Bush, ani Barack Obama, nie będzie nim również Donald Trump.

Obama miał piękne wizje piękniejszej Ameryki dla wszystkich, zwłaszcza dla biedniejszych, wykraczające jednak poza potencjał dobrotliwości establishmentu, więc prędko skorygował swoje zamiary. Jego hasło „We can" wcale nie różni się tak bardzo od hasła Trumpa „America great again". Można nawet powiedzieć, że aby Ameryka „mogła", musi być „znów wielka". Ale na ile znów będzie great, zadecyduje raz jeszcze amerykański establishment, z którym Trump walczył, aby wygrać wybory, i którego będzie zapewne choćby w części słuchać, aby rządzić. Pomijając bowiem narrację kampanii Trumpa, skrojoną na wyciągnięcie z domów milionów, z chwilą wyboru polityk ten sam stał się częścią atakowanego przez siebie układu. Trump właśnie wstąpił – hm, ponownie – do politycznego establishmentu i teraz wiele energii poświęci ułożeniu sobie z nim stosunków. Może nie będzie miał z tym fundamentalnych problemów?

Zwijanie parasola

Krytycy amerykańskich wyborów lamentują nad jakością amerykańskiej demokracji. Tymczasem wybory mówią mniej o jej jakości, za to wiele o deficycie rozsądku „obrońców" demokracji i mediów, w oczach których pogarda dla części elektoratu, fałszowanie realnego obrazu nastrojów i wyborczych preferencji, narracja wykluczenia, lekceważenia, poniżenia oraz strachu, zagrożenia i upadku – nie tylko deformowały ocenę sytuacji, ale i wypaczały odpowiedzialność klasy politycznej za jej dokonania w ostatnich latach. Jedynym ratunkiem dla amerykańskiego systemu jest rachunek sumienia i korekta błędów, a nie negacja wyników wyborów. Wielu wyborców, także wykształconych i zamożnych, nie czuje się już właściwie reprezentowanych przez klasę polityczną i nie dlatego, że popełnia ona wyłącznie kardynalne błędy, tylko z uwagi na lekceważenie interesów narodu. Nowy Jork to nie Ameryka. A przynajmniej: to nie tylko i nie głównie USA.

Ale dla nas ważniejsze są skutki pozaamerykańskie. Wkrótce obrzydzenie po wyborach zniknie, a zajmować nas będą polityczne efekty odrzucenia przez amerykańskich wyborców utartych schematów. Ich decyzja ma bowiem znaczenie dla świata, a dla naszej Europy w szczególności.

Przesłaniem ostatnich wyborów pod naszym adresem będzie być może wzrost amerykańskiego izolacjonizmu, którego rozmiarów nie sposób jeszcze przewidzieć, ale którym już się zamartwiamy. Całkiem słusznie – przez lata krytykowana zawzięcie przez „prawdziwych Europejczyków" hegemonia USA w stosunkach ze światem zewnętrznym przyzwyczaiła Europę do ochronnego parasola i teraz, gdy zapowiada się jego zwinięcie, Europa narzekająca na nadopiekuńczość Waszyngtonu nagle czuje się naga i boi się, że pozostawiona zostanie sama na deszczu. I dziwi się, gdy słyszy: yes, America first.

Taki scenariusz nie jest jeszcze przesądzony, ale zwycięstwo Trumpa może być prawdziwym końcem powojennej epoki. Czy amerykański paternalizm, tak uciążliwy dla europejskiej lewicy, przejdzie do historii i będzie z rozrzewnieniem wspominany? Może naprawdę będziemy musieli bardziej liczyć na siebie niż na wuja Sama. To byłby zły scenariusz. Jest szansa, że go unikniemy – wykluczyć go wszak nie można.

Rzecz w tym, że tak naprawdę to nic nowego. W gruncie rzeczy furtkę do nowej epoki otworzył już Barack Obama ze swoim izolacjonizmem w wersji light. Silna, bijąca pięść Ameryki to nie była jego opcja. Jeźdźcem, a raczej Amazonką Apokalipsy była u niego Hillary Clinton. Ze skutkami jej polityki konfrontowani jesteśmy nie tylko na Bliskim Wschodzie. Czasy George'a W. Busha, który „wyręczał" Europejczyków na scenach światowych zmagań, minęły bezpowrotnie, a przecież, tak bardzo krytykowany, prezydent ten dla europejskich polityków był idealnym gospodarzem Białego Domu – załatwiał za nich na świecie czarną robotę. W cieniu jego polityki mogli snuć piękne wizje o świecie bez wojen.

Aby nie zatrzasnął nam drzwi

Budżet NATO w 73 proc. finansowany jest przez USA. Nie widać chętnych, aby wypełnić lukę, gdyby Waszyngton obraził się na Unię tak, jak Unia obraziła się na Waszyngton.

W przyszłym roku Donald Trump prawdopodobnie przyjedzie do Brukseli na otwarcie nowej Kwatery Głównej NATO. Pojawia się pytanie – jaki Trump przyjedzie? Ten z kampanii wyborczej czy prezydent supermocarstwa, polityk skorygowany nową odpowiedzialnością i światowymi wyzwaniami? Ale zanim przyjedzie, Europa będzie musiała sama się określić, czy jest w stanie zebrać siły i wymusić na sobie jedność względem USA. Bez niej nawet własna armia będzie bezużyteczna, a polityka zagraniczna boleśnie nieskuteczna.

Dla silnych powiązań transatlantyckich nie ma alternatywy. Nie jest nią na pewno europejski pozorny idealizm, stawiający na pierwszym miejscu obronę praw człowieka w ostatniej wiosce Sudanu czy Burkina Faso. Aby Trump nie zatrzasnął nam drzwi, trzeba go przekonać, że stać nas na więcej odwagi w przemyślanych i odpowiedzialnych transatlantyckich właśnie stosunkach.

Aby je osiągnąć, na nowego prezydenta USA i nową Amerykę musimy patrzeć bez emocji, szyderstwa, lekceważenia i wyniosłości. I bez pretensji. Jeżeli nam się to w Europie nie uda, i stracimy Trumpa, i sami rozejdziemy się w kłótni do domów. I pamiętajmy, Donald Trump nie spadł z księżyca. Wybrali go Amerykanie. The People.

Ryszard Czarnecki jest politykiem PiS, wiceprzewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Wcześniej był ministrem-przewodniczącym Komitetu Integracji Europejskiej oraz ministrem do spraw europejskich w rządzie Jerzego Buzka

Marek Orzechowski jest dziennikarzem, publicystą, wieloletnim korespondentem TVP w Niemczech i Brukseli, autorem wielu książek

Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Rada Ministrów Plus, czyli „Bezpieczeństwo, głupcze”
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Pan Trump staje przed sądem. Pokaz siły państwa prawa
Opinie polityczno - społeczne
Mariusz Janik: Twarz, mobilizacja, legitymacja, eskalacja
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Śląsk najskuteczniej walczy ze smogiem
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: My, stare solidaruchy