Z sondażu Kantar Public dla „Faktu” wynika, że gdyby wybory odbyły się dziś, największa opozycyjna partia (PO) miałaby w parlamencie zaledwie 88 posłów. PiS z kolei dzieliłyby od większości konstytucyjnej – czyli czegoś, co wydawało się nieosiągalne dla żadnego ugrupowania w Polsce – zaledwie 22 mandaty. A to mniej niż połowa miejsc w Sejmie, które przypadną – zgodnie z sondażem – Kukiz’15. Skoro zaś doświadczenie pokazuje, że posłowie tej ostatniej formacji często nie mogą się oprzeć magnetyzmowi większości rządzącej i zmieniają barwy partyjne w trakcie kadencji, to samodzielne zmienienie konstytucji przez PiS nie wydaje się już dziś czymś zupełnie abstrakcyjnym.
Czy Jarosław Kaczyński znalazł wreszcie klucz do serc Polaków? I tak, i nie. Kaczyński wciąż jest politykiem budzącym skrajne emocje – wysokie miejsca zajmuje zarówno w rankingach zaufania, jak i nieufności – co oznacza, że wciąż jest tym politykiem, który przez osiem lat regularnie przegrywał wszystkie wybory. Używana przez niego retoryka (vide „zdradzieckie mordy” czy wywody o „pierwotniakach i pasożytach” towarzyszących uchodźcom) mieści się w granicach wyznaczonych przez szklany sufit, który wcześniej tak długo blokował PiS. Ale jednocześnie sam Kaczyński zdaje się być tego świadom i przesadnie nie narzucał się ani w czasie kampanii wyborczej, ani w czasie już trwającej kadencji wyborcom. Owszem, wszyscy wiedzą, kto pociąga za sznurki, ale ów – że posłużę się neologizmem Juliana Tuwima - Potężny Archikrator pozostaje mimo wszystko nieco w cieniu.
Ukrycie Kaczyńskiego w cieniu Beaty Szydło i Andrzeja Dudy wystarczyłoby jednak pewnie tylko na czas kampanii wyborczej. Trwałe przebicie szklanego sufitu możliwe było dzięki połączeniu właściwej diagnozy społecznej i sprzyjających okoliczności. PiS słusznie zauważył, że duża część Polaków od 25 lat słyszała nieustannie od polityków, że musi być im ciężko, bo jesteśmy państwem na dorobku i nie stać nas na to, aby pomagać tym, którym transformacja ustrojowa zaoferowała tylko ciężką pracę za niezbyt wysoką płacę. Czyli – biorąc pod uwagę słabość polskiej klasy średniej – większości. Owej większości, która jak zaczęła zaciskać pas za czasów planu Balcerowicza, tak zaciskała go aż do 2015 roku. Nic dziwnego, że kiedy ktoś ten pas nagle poluzował, wdzięczność i wyrozumiałość elektoratu jest duża.
Luzowanie pasa mogłoby okazać się tragiczne w skutkach (vide przykład Wenezueli, gdzie pasa popuszczano tak bardzo, że w końcu zabrakło i pasów, i spodni, i w ogóle wszystkiego), gdyby nie fakt, że przypadło na czasy ogólnoeuropejskiej koniunktury, której beneficjentem jest też Polska. Politycy większości rządzącej zdają się sugerować, że cały dobrobyt jaki oferują Polakom to głównie zasługa uszczelniania podatku VAT. Prawda jest jednak taka, że gdyby swoją politykę społeczną realizowali w czasach stagnacji, albo kryzysu – nawet z VAT-u nie wycisnęliby tyle, by uchronić kraj przed spiralą inflacji śmiertelnie groźną dla każdej gospodarki (mało tego – nadmierny fiskalizm w takich warunkach dodatkowo pogłębiłby kryzys). Otwartym pozostaje pytanie, czy rząd ma plan B na czasy, gdy koniunktura się skończy (każda koniunktura kiedyś się kończy), ale dopóki są to abstrakcyjne rozważania, nikt się nimi specjalnie nie przejmuje.
Wzrost dochodów, niskie bezrobocie, obniżony wiek emerytalny, nabierający kształtów program Mieszkanie+ - to konkrety, przy których konflikty generowane przez PiS – spór o TK, sądy, ordynację wyborczą czy napięte relacje z UE – są dla większości mocno abstrakcyjne, bo nie przekładają się praktycznie w żaden sposób na życie przeciętnego Polaka. Ów Polak o TK do 2015 roku zapewne w ogóle nie słyszał, ordynacja to dla niego jakieś mało znaczące technikalia (będą wybory? Będą – to jest konkret), z sądami ma do czynienia rzadko, albo w ogóle, a konflikt z UE zmartwiłby go dopiero wtedy, gdyby na Polskę zostały nałożone sankcje (co godziłoby w poczucie naszej wartości – jej deficyt wciąż jako ogół zdajemy się silnie odczuwać).