Mediapart krytycznie rozprawił się z „Uległością" Michela Houellebecqa, powieścią, która – to zbieg okoliczności, ale jakże symboliczny – ukazała się w dniu zamachu na redakcję „Charlie Hebdo" w styczniu 2014 r. Przypomnijmy, że Houellebecq kreśli w niej wizję serii ataków terrorystycznych islamistów, świadomie niezauważanych przez media zgodnie z dyrektywą łagodzenia napięć („pas d'ammalgamme!" i „a bas l'islamophobie!"), oraz wizję zwycięstwa w wyborach prezydenckich w roku 2022 kandydata partii muzułmańskiej dzięki porozumieniu Partii Socjalistycznej i UMP – dwóch formacji przerażonych dostaniem się do drugiej tury wyborów prezydenckich Marine Le Pen.
To ponadpartyjne porozumienie, ów, jak się we Francji mówi, pakt republikański, czyli wspólny front ludzi rozumnych w obronie przed hydrą nacjonalizmu i ksenofobii (tu: islamofobii), każe postawić na kandydata islamistów. Jest on po wyborze – ciągle w wizji Houellebecqa – prezydentem raczej umiarkowanym jak na islamistyczne standardy, niemniej np. cały sektor edukacji narodowej bardzo szybko zostaje zislamizowany, wykładowcy, o ile chcą zachować posadę, muszą dokonać konwersji – przyjąć wiarę Mahometa, zwolennikom wychowania laickiego (albo np. katolickiego) pozostaje zaś posyłać swe dzieci do szkół prywatnych. Kobiety, co narratora tej powieści szczególnie interesuje, niemal z tygodnia na tydzień przestają pokazywać się na ulicy w spódniczkach i w sukienkach, a zaczynają się ubierać w spodnie i długie tuniki otulające je tak, żeby już nie były obiektem pożądania...
Wracając do krytyki tej książki w Mediapart, ocenia się ją jako słabą literacko – w co nie wchodzę – ale także fałszywą i niebezpieczną pod względem ideowym. Wedle tej oceny Houellebecq stawia tezę zupełnie nieprawdopodobną, a zatem niepotrzebnie straszy islamem – mamy więc zarzut islamofobii. Ponadto pisarz bagatelizuje krytykę pod adresem przybyszów z innych cywilizacji i broni się przed zaetykietowaniem go jako „rasisty". Rasizm, powiada Houellebecq, to coś innego niż antysemityzm: „Rasizm jest czymś bardziej elementarnym, to różny kolor skóry...". Tu już pisarz wychyla się bardzo, bo właśnie ujęcie sporu o imigrantów w kategorie rasizmu i islamofobii jest podstawowym narzędziem w dyskursie obozu oświecenia – zresztą nie tylko na Zachodzie, bo w Polsce słyszymy to w wypowiedziach Magdaleny Środy, Moniki Płatek czy Kazimiery Szczuki.
Jeśli jednak stan świadomości elit intelektualnych nie jest taki, jak by chciał tego Houellebecq, ale taki, jak by chciał Guillebaud – a tak chyba jednak jest – to co on mówi o stosunku tych Francuzów do Francji, jej historii, jej swoistości, a także do dumy z bycia Francuzem? Moim zdaniem to dowód na pewnego rodzaju abdykację.
Przed Majem '68
Kryzys wywołany nieintegracją przybyszów, skutkującą ich marginalizacją, a następnie gettoizacją i radykalizacją młodzieży pod sztandarami dżihadu, nieszczęśliwie zbiega się w czasie z kryzysem edukacji czy – szerzej – przekazywania dziedzictwa kulturowego.
Edukacja, jak wszystko w naszym zglobalizowanym świecie, podlega tym samym procesom co gospodarka, komunikacja czy polityka. Jest pod presją wyniku – np. liczby uczniów promowanych do wyższej klasy czy liczby maturzystów, którzy zdali maturę. Widzimy to nawet w homogenicznej kulturowo Polsce: także tu przynosi to opłakane rezultaty. W krajach masowej, źle integrującej się imigracji jest z tym o tyle gorzej, o ile dodatkową barierą jest obcość kulturowa. Ta wyjściowa bariera to stan obiektywny, obecny w latach powojennych. Tyle że wtedy inne jeszcze – przed Majem '68 – były mody intelektualne, inna była polityka, inne były środki komunikacji – bez smartfonów i sieci społecznościowych, które tworzą dziś pewnego rodzaju paralelny system kształcenia i wychowania de facto.