Przez pierwsze pół godziny, gdy kandydaci w przewidywalny sposób mówili o Trumpie i unikając odpowiedzi na pytanie o syna wiceprezydenta Joe Bidena, wygłaszali swoje credo, przyglądałam się ich strojom. W poprzednich debatach dominowały warianty koloru niebieskiego. Błękitne koszule, granatowe marynarki i krawaty w grube paski i we wszystkich odcieniach niebieskiego. Kolor ten był kolorem wywoławczym TTD, czyli transition to democracy (przemian demokratycznych), wprowadzonym przez kohorty amerykańskich konsultantów na początku lat 90. do obozu postsowieckiego. Tłumaczyli, za dolary wydawane na promocję demokracji, że forma jest ważniejsza od treści, a niebieski ma właściwości kojące i wzbudza zaufanie. Zielony też nie był wedle Brygad Marriotta najgorszy, ale ponieważ Europa Środkowo-Wschodnia, wyzwalająca się od komunizmu, ciągle wierzyła, że „niebieskie gryzie się z zielonym", przyjął się kolor niebieski, w który odziewali się i postkomuniści, i postopozycjoniści, i rolnicy, i robotnicy...




Tradycyjne eleganckie krawaty w niewielkie klasyczne wzorki doradcy usunęli na rzecz pasiastych ze względu na telewizję, która nie lubi podobno szczegółów. Ponieważ doradcy, tak jak i lobbyści, nie przebierają w klientach – ta sama moda polityczna obowiązuje w Ameryce, zarówno wśród demokratów, jak i republikanów. Niebieski kolor ochronny jest przekonujący, gdy oglądamy pojedynczego kandydata, ale gdy w tym samym rzędzie stoi ich kilkunastu w podobnych barwach, a ich rating nie zmienia się na korzyść najbardziej niebieskiego – kandydaci, a zwłaszcza kandydatki zrozumieli, że mogą wychylić się kolorystycznie.

Debata trwała ponad dwie godziny, w czasie których najwięcej mówili Elizabeth Warren, ogłoszona przez tzw. liberalne media zwycięzcą, Joe Biden, mniej zagubiony niż zazwyczaj, i Bernie Sanders, mniej agresywny niż zazwyczaj. Ta trójka ma w tej chwili największe poparcie, ale jest też triumwiratem staruszków (mają odpowiednio 70, 76 i 77 lat). Najlepiej – wedle mnie – wypadli burmistrz miasta South Bend w Indianie Pete Buttigieg i senator ze stanu Minnesota Amy Klobuchar. Buttigieg – którego nazwiska nikt prawie nie może wymówić, zwany wobec tego „burmistrzem Petem" – nie ma wprawdzie doświadczenia politycznego, ale jest młody, przystojny, dobrze wykształcony i inteligentny. Tzw. liberalni dziennikarze nie mogą oczywiście powątpiewać wprost, czy nie zaszkodzi mu to, że jest gejem, który ma męża, więc debatowali dziś, czy nie jest on zbyt inteligentny i elokwentny jak na kandydata na prezydenta.

Najciekawsze pytanie padło na końcu. Spodobało mi się od razu i chciałam o tym wspomnieć w tym felietonie, ale zanim doszłam sprzed telewizora do komputera, rozpętało się piekło medialne. Internet rozpalił się do czerwoności, tweety goniły tweety i układały się w łańcuchy, w których wyszydzano prowadzącego debatę dziennikarza CNN Andersona Coopera. „Proszę powiedzieć nam o jakiejś przyjaźni – zwrócił się do wszystkich kandydatów – która by nas zdziwiła, i jaki miała ona wpływ na was i wasze przekonania". Pytanie – jak powiedział Cooper – wzięło się ze skandalu, które wywołało zdjęcie superliberalnej osobistości telewizyjnej Ellen DeGeneres w wesołym uścisku z byłym prezydentem George'em W. Bushem. Pytanie uznano powszechnie za zbyt błahe, skoro nie omówiono dogłębnie zmian klimatycznych, problemów mieszkaniowych i kryzysu emigracyjnego. Oczywiście kandydaci wielokrotnie o tych sprawach mówili. Różnią się tylko w szczegółach i dotąd żadna debata nie doprowadziła do żadnej ciekawej konkluzji. Pytanie o nietypowe czy zaskakujące przyjaźnie pozwoliło – mimo raczej standardowych odpowiedzi – spojrzeć na kandydatów od trochę innej niż zazwyczaj strony. A mnie skłoniło do refleksji, że większość moich przyjaźni była i ciągle jest nietypowa, nieoczekiwana i zaskakująca.