Trump zwrócił uwagę na Boltona, jeszcze zanim został zaprzysiężony, i brał go pod uwagę jako sekretarza stanu. Wedle najlepiej poinformowanych źródeł, czyli przecieków z Białego Domu, Trumpowi podobała się bezpośredniość i polityczny styl Boltona, ale nie podobały mu się jego wąsy. Trump nie lubi owłosionych mężczyzn (owłosionych kobiet pewnie też) i nie ma specjalnie wyrobionych poglądów politycznych. Politykę zagraniczną zna tylko z widzenia, z historią i geografią radzi sobie bardzo słabo. Bolton natomiast ma bardzo silne poglądy polityczne i umie, i lubi ich bronić, nawet kosztem swojej kariery politycznej. W niektórych sprawach Trump i Bolton się zgadzali, np. w stosunku do ONZ, Unii Europejskiej, Kuby, Iranu czy Wenezueli. Bolton jednak wyciągał daleko idące konsekwencje ze swoich poglądów, podczas gdy Trump lubi wygłaszać poglądy, ale niekoniecznie – jak w dowcipach o partyjnych działaczach – i nie zawsze się z nimi zgadza. Bolton proponował bombardowanie Iranu czy militarną interwencję w Wenezueli i był przeciwny zalotom Trumpa do Kim Dzong Una czy planowanemu i odwołanemu podpisywaniu „paktu pokojowego" między talibami i rządem Afganistanu.

Bolton ma wielu wrogów ze względu na swoją bezwzględność w stosunkach z podwładnymi i przeciwnikami politycznymi, ale ważniejsze jest to, że w dzisiejszym świecie polityki amerykańskiej nie ma prawie sojuszników. Republikanie w większości są izolacjonistami, a demokraci – interwencjoniści – popierają pomoc humanitarną, organizacje międzynarodowe, ale nie czynne wtrącanie się w wewnętrzne sprawy państw prowadzących politykę wymierzoną w bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych. Bolton nie dorasta jednak intelektualnie do poziomu swojej poprzedniczki na stanowisku ambasadora USA przy Narodach Zjednoczonych Jeane Kirkpatrick, która 40 lat temu formułowała – przyjętą później przez prezydenta Ronalda Reagana – doktrynę polityki zagranicznej neokonserwatystów. Zachował jednak pewne właściwości tej doktryny: podejrzliwość i niechęć wobec lewicowych, komunistycznych ustrojów i rządów.

Z obu stron barykady politycznej rzucano w Boltona epitetem „zimnowojenny jastrząb", przede wszystkim za jego stosunek do Rosji, postrzeganej przez niego – słusznie zresztą – jako spadkobierca Związku Sowieckiego. Na przełomie sierpnia i września, gdy Donald Trump wychodził ze skóry, by przekonać państwa G7, że Rosja powinna wrócić do klubu państw zwanych kiedyś w języku prawa międzynarodowego cywilizowanymi, John Bolton odbywał podróż do państw ciągle uważanych przez Putina za jego działkę: był na Ukrainie, Białorusi, w Mołdawii i Polsce.

Część terytorium Ukrainy i Mołdawii jest okupowana przez Moskwę, Putin próbuje wciągnąć Białoruś do unii z Rosja, a Polska jest najbardziej na wschód wysuniętym przyczółkiem sojuszu atlantyckiego. Nie wykluczam, że kiedyś okaże się, iż Trump miał wiele powodów, by pozbyć się Boltona, ale zadecydował telefon od Władimira Putina i słowa: „Donek, wyrzuć ty tego wąsacza i mianuj w końcu kogoś, kto nie będzie mieszał ani tobie, ani mnie"...

PS Wydawało mi się, że „Gazeta Wyborcza" nie jest już w stanie niczym mnie zaskoczyć. Myślałam nawet, że mogłabym, może po kilku kieliszkach wina, wymyślić kilkanaście tytułów artykułów – pastiszy – których nikt nie odróżniłby od oryginałów. A jednak... Na rocznicę ataku na World Trade Center 11 września „GW" pyta: „Zamachom z 11 września udałoby się zapobiec, gdyby nie homofilia w CIA", z podtytułami takimi, jak: „Dominująca kultura białego heteroseksualnego patriarchatu". Autorem jest oczywiście biały (na oko) mężczyzna. Brawo. Trzymać tak dalej, panowie.