Byłem typowym korpo – mówi Adam Bodnar, wiceprezes Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, pytany o lata pracy w międzynarodowej kancelarii prawnej. Jeszcze w 2004 roku na świat spoglądał z perspektywy 20. piętra Warsaw Financial Center, prestiżowego biurowca w centrum Warszawy.
W kancelarii Weil, Gotshal & Manges uczestniczył w prywatyzacjach i fuzjach. W tym celu brał udział w negocjacjach i przygotowywał raporty o spółkach będących potencjalnymi obiektami przejęć. Pracował nawet nad prospektem emisyjnym PKO Banku Polskiego, który na pamiątkę wciąż stoi w jego gabinecie. – Pewnego dnia zadałem sobie pytanie, czy praca w korporacji od 9 do 22 jest tym, co chcę robić przez całe życie – mówi. Odpowiedział sobie, że nie. Gabinet z imponującym widokiem na osiedle Za Żelazną Bramą zamienił na ciasną klitkę w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
Wywrócił swoje życie zawodowe do góry nogami. Człowiekiem typu korpo mimo wszystko pozostał. Nie chodzi tylko o to, że wciąż preferuje styl ubioru charakterystyczny dla pracowników korporacji: standardowe ciemne garnitury, proste oprawki okularów i krótko przystrzyżone włosy. Przede wszystkim kieruje się zasadą, że organizacja pozarządowa powinna działać jak wielka korporacja: szybko, z pełnym zaangażowaniem i z wykorzystaniem typowych dla takich firm narzędzi informatycznych.
I to właśnie sposób działania człowieka z korporacji doprowadził Bodnara na szczyt. Ma dopiero 38 lat, jest doktorem bez habilitacji, ale za tydzień najprawdopodobniej zostanie wybrany na stanowisko dotąd zarezerwowane głównie dla profesorów w jesieni życia – rzecznika praw obywatelskich. Popiera go bowiem Platforma Obywatelska.
Nie da się ukryć, że pomogły mu też modne wśród elit lewicowe poglądy. Przed dwoma tygodniami burzę wywołał wywiad, który dla „Plusa Minusa" przeprowadził z Bodnarem Robert Mazurek. Kandydat na RPO mówił, że jest „jednoznacznym zwolennikiem małżeństw homoseksualnych", które „powinny mieć prawo do adopcji".
Wielbiciel Ibisza
Wygląda więc na to, że Polska będzie miała rzecznika praw obywatelskich nie tylko najmłodszego w swojej historii, ale też skłonnego wywołać największą rewolucję światopoglądową. Ta rewolucja nie byłaby możliwa, gdyby nie kilka osób, które Bodnar spotkał na swojej drodze życiowej. Pierwszą z nich był znany prezenter Krzysztof Ibisz.
Nazywany dziś księciem polskiej konferansjerki Ibisz na początku lat 90. nie był jeszcze ikoną stylu. Wychudzony, w przydużych koszulach, czesał się z przedziałkiem, a niesforna grzywka spadała mu na oczy. Nie przeszkadzało mu to w przyciąganiu tłumów przed odbiorniki w czasie, gdy prowadził teleturniej „Klub Yuppies". Jednym ze stałych widzów był Adam Bodnar, wówczas uczeń liceum w Gryficach w woj. zachodniopomorskim.
Quiz był przeznaczony dla młodego widza, a w takim wieku byli też jego uczestnicy. Przed kamerami chwalili się wiedzą. Misyjny charakter miał też inny program dla młodzieży w TVP, który z zapałem oglądał Bodnar. Nosił tytuł „Jeśli nie Oksford, to co...?", a uczestnicy konkurowali o indeks uprawniający do studiowania na wymarzonej polskiej uczelni. – Program był dla mnie inspirujący. Nawet jego tytuł odpowiadał charakterowi tamtych czasów, niebywałemu pędowi edukacyjnemu w warunkach wciąż trudnego dostępu do wiedzy – wspomina Bodnar.
Niejako idąc za namową twórców programu, indeks zapewnił sobie jeszcze jako uczeń liceum. Wygrał ogólnopolską olimpiadę z nautologii, czyli wiedzy o morzu. Uczył się do niej m.in. o historii żaglowców, odkryciach Vasco da Gamy i geografii podwodnych zasobów węgla. – Po wygranej w olimpiadzie mogłem bez egzaminu iść na stosunki międzynarodowe, na którąś z akademii morskich, a nawet, o ile mnie pamięć nie myli, na Akademię Marynarki Wojennej – wspomina Bodnar. Rodzice uznali jednak, że eksploracja dna morskiego nie jest wystarczająco intratnym zajęciem dla dobrze rokującego młodego naukowca. Za ich namową zdecydował się na prawo.