Reklama
Rozwiń

Chaos we Francji rozleje się na Europę

Polityka nad Sekwaną to dziś pole eksperymentów, w tym wciągania do władzy partii dotąd izolowanych. Efekt – wojna wszystkich ze wszystkimi. Czy podobnie będzie w innych krajach Zachodu?

Publikacja: 27.06.2025 09:00

Przywódca twardej lewicy Jean-Luc Mélenchon powtarza, że Emmanuel Macron (na zdjęciu) ukradł wybory

Przywódca twardej lewicy Jean-Luc Mélenchon powtarza, że Emmanuel Macron (na zdjęciu) ukradł wybory i „układa się ze skrajną prawicą”, a Marine Le Pen – że prezydent zawarł „porozumienie ze skrajną lewicą”

Foto: REUTERS/Gonzalo Fuentes/Pool

30 czerwca minie rok od przyspieszonych wyborów do Zgromadzenia Narodowego. Emmanuel Macron zaszokował Europę, rozwiązując francuski odpowiednik naszego Sejmu po porażce w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Panujący aktualnie we Francji model permanentnego chaosu i niekończącego się zarządzania kryzysowego może stać się wkrótce nowym europejskim standardem.

Czytaj więcej

Paradoksy wrażliwego Rosjanina

Decyzja Macrona pokazała, że Francją nie zawsze da się sprawnie rządzić

Państwo francuskie jest teoretycznie (bardziej niż jakiekolwiek inne w Europie) zaprogramowane tak, by można było nim sprawnie rządzić. Temu służą instytucje V Republiki – najtrwalszego ustroju, jaki Francja miała po wielkiej rewolucji 1789 r. Wprowadzający ją generał Charles de Gaulle deklarował, że konstytucja ma chronić naród przed historyczną skłonnością do „galijskich swarów” – i tak długo było. Miniony rok przyniósł jednak bezprecedensowe wyłamanie kolejnych bezpieczników. Francja pierwszy raz od 1946 r. miała w jednym roku aż czterech premierów. Gabinet Michela Barniera upadł po rekordowo krótkich 2,5 miesiącach. Za 81. (sic!) próbą padła zapora artykułu 49.3 pozwalającego dotąd kolejnym rządom przyjmować ustawy bez głosowania, o ile natychmiast nie zostanie przegłosowana dymisja gabinetu. Nie udało się też przyjąć w terminie budżetu na 2025 r.

W oczach większości społeczeństwa winę za kryzys ponosi prezydent. Jak pamiętamy, Macron zdecydował się na rozwiązanie Zgromadzenia Narodowego po sukcesie Marine Le Pen w eurowyborach. Lista narodowców do PE nie tylko wygrała, ale zdublowała prezydenckie Odrodzenie. Przyspieszone wybory do francuskiego odpowiednika naszego Sejmu nie przyniosły jednak rozstrzygnięcia. W drugiej turze tradycyjny front republikański zablokował zdobycie przez Le Pen większości, ale parlament stał się najbardziej rozdrobnionym w historii. Nieco upraszczając, mamy w nim trzy bloki, które nie są w stanie trwale się porozumieć.

Cztery partie lewicy i trzy ugrupowania prezydenckiego centrum najpierw zatrzymały prawicę, ale potem nie potrafiły się porozumieć co do kształtu nowego rządu. Macron zdecydował się wtedy na zmianę sojuszy i dogadał we wrześniu z Le Pen w sprawie utworzenia mniejszościowego gabinetu Barniera, któremu narodowcy mieli pozwolić funkcjonować do czasu negocjacji budżetowych. Gdy przyszedł na nie czas, premier spełnił tylko część żądań Le Pen, więc narodowcy zagłosowali razem z lewicą za obaleniem rządu. Francja przećwiczyła zatem po kolei wszystkie matematycznie możliwe warianty taktycznych porozumień – lewica i centrum przeciw prawicy, centrum i prawica przeciw lewicy, wreszcie prawica i lewica przeciw centrum.

Po kolejnych tygodniach zawieszenia Macron powołał dzień przed Wigilią kolejny rząd, tym razem na czele z doświadczonym centrystą François Bayrou. Także jemu nie udało się jednak zbudować większości. Rząd mniejszościowy działa – a raczej administruje państwem – bo socjaliści nie chcą brać na siebie odpowiedzialności za kompletny chaos. Brakuje jednak propozycji jakichkolwiek poważnych reform, a premier bije rekordy niepopularności. W lutym udało się przyjąć z opóźnieniem budżet na 2025 r. Nieuchronnie zbliża się termin roku od wyborów, po którym prezydent Macron znów będzie mógł zgodnie z konstytucją rozwiązać Zgromadzenie.

Francja jest niestabilna zarówno politycznie, jak i finansowo

Niestabilności politycznej sprzyja także niestabilność finansowa. Francja zakończyła ubiegły rok z deficytem finansów publicznych 6,2 proc. PKB, co oznacza ponaddwukrotnie przekroczone normy unijne i dziurę znacząco większą niż pierwotnie planowane 4,6 proc. W ciągu ośmiu lat prezydentury Macrona dług publiczny wzrósł aż o bilion euro, czyli zwiększył się o ponad 40 proc. Jeszcze w 2007 r. (przed kryzysem) Niemcy i Francja miały zadłużenie w tej samej wysokości względem PKB – 64 proc. Nasi zachodni sąsiedzi pozostają dziś na mniej więcej tym samym poziomie z 62 proc., za to Francja dobiła już do 114 proc. Opozycja oskarża Macrona o ukrywanie złego stanu finansów przed zeszłorocznymi wyborami – informacje o większym deficycie zostały podane dopiero przy zmianie rządu.

Barnier zaraz po objęciu premierostwa we wrześniu 2024 r. nazwał dług „mieczem Damoklesa wiszącym nad nami i przyszłymi pokoleniami”. Zapowiedział oszczędności oraz podwyżkę podatków dla najbogatszych. Straszył, że jeśli rząd upadnie i nie zostanie przyjęty budżet, to „grozi nam gospodarcza burza” i „Francja podzieli los Grecji”. Groził wreszcie „poważnymi turbulencjami na rynkach finansowych, gdzie pożyczamy pieniądze” i wzrostem „oprocentowania pożyczek, których udzielają nam inwestorzy chińscy albo amerykańscy”. Samo publiczne wypowiedzenie takich słów przez premiera – los dumnej Francji ma zależeć od pieniędzy obcych mocarstw! – pokazuje, w jak nieciekawej sytuacji znalazło się to państwo.

W innych okolicznościach sędziwy Barnier mógłby spotkać się ze zrozumieniem. Dziś społeczeństwo nie chce jednak zaciskania pasa i „trudnych, ale koniecznych decyzji”. Na dużo podatniejszy grunt trafia narracja o egoistycznej, oderwanej i niekompetentnej elicie, która narobiła problemów, a teraz chce przerzucić koszty na zwykłych, ciężko pracujących ludzi. Barniera nie chcieli uratować ani socjaliści, ani Le Pen, choć wystarczyłoby mu porozumienie z jedną z tych dwóch opcji. Centrolewica nie dała się złapać na zaklęcia o tym, że wieloletniej partii rządzącej wypada „wziąć odpowiedzialność za państwo, zamiast sprzymierzać się z ekstremizmami”. Premier i prezydent zakładali, że w zamian za wyprowadzenie z izolacji i uzyskanie pierwszy raz w historii statusu partnera mogącego wpływać na rząd Le Pen będzie gotowa iść na kompromis w sprawie budżetu.

Także przywódczyni Zjednoczenia Narodowego postanowiła jednak ostro licytować, by utrzymać wiarygodność wśród bazowych wyborców – tym bardziej że za układanie się z rządem atakowała ją lewica. Społeczeństwo nie jest w nastroju na kompromisy i business as usual. Na ostatniej prostej Barnier częściowo spełnił żądania narodowców – zrezygnował z podwyżki podatku od elektryczności i obniżki refundacji leków oraz zmniejszył budżet programu darmowej opieki medycznej dla nielegalnych imigrantów (Le Pen domagała się jego całkowitej likwidacji). Odmówił jednak wycofania się z podniesienia emerytur o wysokość inflacji dopiero od lipca, a nie od stycznia. Wobec czego Le Pen wspólnie z lewicą zagłosowała przeciw budżetowi oraz za pierwszym od 1962 r. obaleniem rządu przez parlament. Francja weszła zatem w 2025 r., funkcjonując tymczasowo na bazie mechanicznie przepisanego budżetu za rok ubiegły.

Dodatkowym kłopotem jest umowa o wolnym handlu z Mercosurem. Szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen podpisała ją dosłownie dzień po dymisji Barniera, co nad Sekwaną wielu odebrało jako policzek i ilustrację upadku znaczenia Francji. Umowie sprzeciwiają się bowiem – dla odmiany – wszystkie partie polityczne nad Sekwaną, od prawa do lewa, a specjalną uchwałę w tej sprawie przyjął parlament. Porozumienie jest postrzegane jako zagrożenie dla francuskiego rolnictwa. Rząd zadeklarował, że podpis Komisji Europejskiej „zobowiązuje jedynie nią samą” i będzie walczył o zablokowanie umowy. Czeka nas zatem ciekawy pojedynek między dyplomacją Paryża i Berlina. Francuzi liczą, że zbudują okrążającą Niemcy koalicję z udziałem m.in. Holandii, Włoch i Polski, a postawa Warszawy może być decydująca.

Czytaj więcej

Trochę Polak, trochę zdrajca

Do francuskiej polityki powrócili starzy politycy

Prezydent Macron dwukrotnie zdecydował się w nowej, bezprecedensowej sytuacji sięgnąć po starego wyjadacza. 73-letni Michel Barnier to ostatnie ogniwo łączące współczesną francuską politykę z historycznym gaullizmem. Był ponaddwukrotnie starszy od 34-letniego Gabriela Attala, którego zastąpił jako premier. Jest zaangażowany w jeden nurt polityczny nieprzerwanie prawie sześć dekad – do młodzieżówki zapisał się jako nastolatek, gdy de Gaulle był prezydentem. Członkiem gabinetu politycznego ministra został ponad pół wieku temu, a potem sprawował wszelkie możliwe funkcje – radnego, przewodniczącego regionu, posła, senatora, europosła, ministra w czterech różnych resortach, dwukrotnego komisarza unijnego, negocjatora brexitu z ramienia UE. Teoretycznie nikt nie miał większego doświadczenia w negocjacjach i ucieraniu trudnych kompromisów – ale nic to nie dało.

Prominentny poseł Le Pen Jean-Philippe Tanguy skomentował złośliwie nominację Barniera – „to ożywianie skamielin, jesteśmy w Parku Jurajskim”. Gaullizm, który wydał pięciu prezydentów i 12 premierów, jest dziś z jednocyfrowym poparciem cieniem swojej dawnej wielkości. Rówieśnik Barniera François Bayrou to dla odmiany reprezentant innego, jeszcze starszego nurtu – chadecji. Jej korzenie sięgają lat 90. XIX w. oraz ruchu Sillon głoszącego pojednanie katolicyzmu i laickiej Republiki.

Bayrou w typowy dla tej formacji sposób łączy osobisty konserwatyzm (ma jedną żonę od ponad pół wieku, szóstkę dzieci i 21 wnuków niczym patriarcha biblijny, jest praktykującym katolikiem) z poparciem dla integracji europejskiej oraz afirmacją tożsamości regionalnej – w tym wypadku Béarn pod Pirenejami. Jego ulubieniec to król Henryk IV, znany ze słów „Paryż wart jest mszy” i uspokojenia sytuacji we Francji po długich wojnach między katolikami a protestantami. Bayrou napisał o nim dwie książki i także dziś odwołuje się do hasła analogicznego „godzenia Francuzów” – tym bardziej że nominację na premiera dostał akurat w rocznicę urodzin Henryka IV, na co z radością zwrócił uwagę. Jego bohaterami są także filozofowie, tacy jak Emmanuel Mounier czy Jacques Maritain.

Gierki francuskiej lewicy i prawicy. Każdy z każdym i przeciwko każdemu

Obecny premier długo próbował zbudować centrową trzecią drogę między gaullistami a socjalistami. Żaden z jego trzech startów na prezydenta nie zakończył się jednak powodzeniem, a dzieła dokonał dopiero Emmanuel Macron w 2017 r. Bayrou poparł go wtedy, zamiast startować samemu czwarty raz, co znacząco pomogło Macronowi wejść do II tury i zwyciężyć. Teraz Bayrou wreszcie odebrał swój dług i wyszantażował premierostwo, grożąc opuszczeniem koalicji wraz ze swoją partią. Macron pierwotnie planował mianować ministra obrony Sebastiena Lecornu i zaprosił Bayrou do Pałacu Elizejskiego, by wytłumaczyć mu decyzję. Po prawie dwóch godzinach dyskusji panowie rozstali się, a Bayrou natychmiast wypuścił do mediów informacje o jej burzliwym przebiegu. Po upływie kolejnej godziny Macron ugiął się, zaprosił Bayrou z powrotem i wręczył mu nominację. Ta groteskowa sytuacja pokazuje dezintegrację obozu prezydenckiego, która jest kolejnym czynnikiem rozkładowym.

Bayrou od pół roku utrzymuje się na powierzchni, próbując typowej dla siebie ekwilibrystyki. Z jednej strony zaczął od zaproszenia Le Pen do siedziby premiera jako „szefowej największej siły w parlamencie”. Z Marine łączy go m.in. poparcie dla wprowadzenia ordynacji proporcjonalnej zamiast jednomandatowych okręgów wyborczych oraz utworzenia państwowego Banku Demokracji, który pożyczałby partiom pieniądze na kampanię (Le Pen tłumaczyła niemożnością uzyskania kredytu we francuskim banku słynną pożyczkę od Rosjan z 2014 r.). Premier powiedział też, że Francuzi mają „poczucie zalewu imigracją”, czym ewidentnie chciał przypodobać się narodowcom. Jednocześnie Bayrou prowadzi intensywne targi z centrolewicą. Socjaliści pamiętają staremu centryście, że jego poparcie dla François Hollande’a w II turze w 2012 r. pomogło im odebrać prezydenturę Nicolasowi Sarkozy’emu. To właśnie Hollande jest dziś głównym orędownikiem rozmów z rządem. Były prezydent jest znów posłem i planuje ponowną walkę o Pałac Elizejski w 2027 r. Pod jego wpływem socjaliści zdecydowali się w końcu na początku lutego pozwolić Bayrou przyjąć budżet z opóźnieniem po uzyskaniu kilku kompromisów – m.in. rezygnację z cięć stanowisk nauczycieli.

Ich decyzja wywołała furię wyraziście lewicowej Francji Niepokornej Jeana-Luca Mélenchona. Ogłosił on koniec Nowego Frontu Ludowego i zapowiedział wystawienie własnego kandydata przeciw każdemu posłowi socjalistów, który nie poprze dymisji rządu. W tych okolicznościach także Le Pen zdecydowała się tym razem zagrać osobę odpowiedzialną i pozwolić przyjąć budżet, choć potępiła go jako słaby i nieodpowiadający na strukturalne problemy kraju. Premier zastosował znów artykuł 49.3 – budżet został uznany za przyjęty, o ile nie zostanie natychmiast przyjęta dymisja rządu, a ani socjaliści, ani narodowcy się na to tym razem nie zdecydowali.

Ostatni raz we Francji „normalnie” większość posłów zaakceptowała budżet państwa w 2021 r. Do tej pory nigdy w V Republice nie przyjmowano go też z takim opóźnieniem. Niedługo zacznie się zresztą dyskusja nad budżetem na kolejny rok, która zapowiada się burzliwie, bo rząd Bayrou zapowiada konieczność cięć wydatków i podwyższania podatków, by w perspektywie trzech–czterech lat obniżyć deficyt do poziomu zgodnego z unijnymi normami. Co trzeba pogodzić z rosnącymi wydatkami na zbrojenia.

Jakby było mało problemów, cały czas powraca także pytanie o podwyższenie wieku emerytalnego, przeprowadzone przez Macrona dwa lata temu wbrew wyraźnej większości społeczeństwa i parlamentowi. Lewica i Le Pen wciąż chcą cofnięcia reformy. Bayrou deklaruje otwartość na jej korektę, ale gra na czas – ciągle wydłuża „dialog z partnerami społecznymi”, który miałby pozwolić wypracować rozwiązanie godzące interes pracowników i budżetu. Trudno będzie jednak wcielić te ładne hasła w życie. Rząd stale odkłada też na przyszłość reformę ordynacji, którą kusi Le Pen. Bayrou wie, że jeśli zmieni sposób wyboru posłów, narodowcy mogą uznać, że funkcjonowanie obecnego Zgromadzenia przestało im się opłacać.

Czytaj więcej

Zdjąć odium radykalizmu

Francuska centroprawica ma jeszcze ostatnią szansę

Podobnie jak socjaliści, między młotem a kowadłem są również gaulliści. Wielu uważa ich zeszłoroczne wejście do koalicji po 12 latach w opozycji za ostatnią szansę na zrealizowanie elementów prawicowego programu bez dopuszczania Le Pen do władzy oraz na pokazanie własnej przydatności. To zasadnicza misja Bruna Retailleau, który został ministrem spraw wewnętrznych u Barniera i zachował stanowisko u Bayrou.

Wandejczyk to polityk wyjątkowo konserwatywny jak na francuskie standardy – nie tylko praktykujący katolik, ale też człowiek, który głosował przeciw traktatowi z Maastricht, traktatowi lizbońskiemu, związkom partnerskim, małżeństwom homoseksualnym czy wpisaniu „prawa do aborcji” do konstytucji. Zanim został ministrem, doprowadził do przyjęcia w Senacie ustawy zakazującej podawania nieletnim środków blokujących dojrzewanie lub przeprowadzania na nich tzw. operacji zmiany płci. Potrafił też mówić o „kolonizacji umysłów przez przywiedzione z USA woke oraz kolonizacji terytoriów przez islamizm”.

Retailleau obiecuje głęboką zmianę polityki migracyjnej i „przywrócenie bezpieczeństwa”. Przez dziewięć miesięcy jako minister uzyskał sporą popularność i wygrał wybory na nowego szefa partii. Wysoce prawdopodobny jest także jego start w wyborach prezydenckich za niecałe dwa lata. Widać jednak, że parlament jest sparaliżowany, a prawej flance heterodoksyjnej koalicji trudno jest przeforsować swoją agendę ws. imigracji, podobnie jak lewica nie daje rady wywalczyć wyraźnych ustępstw ws. emerytur czy pensji budżetówki. Ceną za dalsze trwanie są drobne korekty zamiast reform – Bayrou nie chce spalić mostów ani na prawicy, ani na lewicy, ani w liberalnym centrum. Przywódca twardej lewicy Mélenchon proponuje proste wyjście z sytuacji – dymisję prezydenta. Powtarza, że Macron ukradł wybory i „układa się ze skrajną prawicą”. Porównywał go nawet do „tyrana” Ludwika XVI, który – jak wiadomo – skończył na gilotynie. Narracja Le Pen jest odwrotna – Macron ukradł jej większość przez „niegodne porozumienie ze skrajną lewicą”. Przywódczyni narodowców także pośrednio wzywa prezydenta do odejścia – mówi, że powinien to „rozważyć w swoim sumieniu”, ponieważ to on jest odpowiedzialny za obecną sytuację i to jedyny konstytucyjnie dopuszczalny sposób przecięcia kryzysu. Deklarowała też, że przygotowuje się na przyspieszone wybory prezydenckie, a Mélenchon zaczął nawet rozsyłać po lokalnych działaczach plan zbiórki podpisów. Macron oczywiście wszelkie takie spekulacje zdecydowanie ucinał. Podkreślał, że zamierza trwać na stanowisku do ostatniej minuty drugiej kadencji, która zakończy się w maju 2027 r.

Marine Le Pen – czeka na nią władza czy więzienie

Bardziej prawdopodobne są kolejne przyspieszone wybory parlamentarne, jeśli rząd Bayrou również w końcu upadnie. Wątpliwe jest przy tym, by nowa elekcja dała znacząco inny wynik wyborczy, nawet jeśli doszłoby do zmiany ordynacji. Rozdrobniony parlament odzwierciedla po prostu głęboko podzielone francuskie społeczeństwo. Macron twierdzi oczywiście, że nie przeprowadzi kolejnego rozwiązania – ale półtora roku temu twierdził, że Zgromadzenie wybrane w 2022 r. będzie pracować do 2027 r. Jednocześnie trudno wskazać, by miał jakiś pozytywny program na resztę swojego czasu w Pałacu Elizejskim poza powtarzaniem w kółko o „powstrzymaniu ekstremów” i budowie pozycji Francji w świecie.

Le Pen poniekąd przez ten rok udało się zjeść ciastko i mieć ciastko. Jej izolacja została ograniczona, a dwaj kolejni premierzy spotykali się z nią jak z normalną działaczką polityczną. Obalając Barniera na tle budżetu, zachowała status antysystemowej opozycjonistki – ale potem wróciła do stołu.

Przywódczyni narodowców stara się zachować robotniczą i pozamiejską bazę, a jednocześnie wyciągać rękę do rodzimego biznesu i zdjąć z siebie znamię niekompetentnej populistki. Jej partia zaprezentowała kilka miesięcy temu własny projekt budżetu, proponując daleko idące cięcia w opiece socjalnej dla imigrantów (legalnych i nielegalnych), zmniejszenie składki do Unii Europejskiej oraz likwidację części zbędnych jej zdaniem instytucji państwa. Lepeniści chcą też rezygnacji z Zielonego Ładu, powołując się na analogiczne działania Donalda Trumpa. W normalizacji Marine paradoksalnie pomogła też śmierć ojca, przez którą spłynęły do niej wyrazy współczucia. Jean-Marie Le Pen, który przez dziesięciolecia był wrogiem publicznym numer jeden, został pożegnany zaskakująco kurtuazyjnie – zwłaszcza przez premiera Bayrou, który nazwał go „wojownikiem”.

Osobista sytuacja Marine nie jest jednak kolorowa. 31 marca tego roku usłyszała bowiem wyrok w procesie w sprawie fikcyjnego zatrudniania działaczy Frontu Narodowego jako asystentów europosłów. Le Pen uznano za winną i aż na pięć lat straciła bierne prawo wyborcze. Oznacza to, że prowadząca w sondażach przywódczyni opozycji ma zakaz startu w wyborach prezydenckich. Wcześniej nie brakowało spekulacji, że Le Pen pozwoliła Bayrou przyjąć budżet, bo liczyła na przychylność jego i jego ministra sprawiedliwości w kwestii procesu – ale cudu w sali sądowej nie było. Sąd apelacyjny ma rozpatrzeć wyrok latem 2026 r.

Prawdopodobnie zastępczym kandydatem narodowców będzie młodszy o pokolenie Jordan Bardella. Sondaże dają mu podobny wynik, co Le Pen, czyli ok. 30–35 proc. w pierwszej turze i 46–53 proc. w drugiej. Zwolennicy narodowców liczyli na „efekt Trumpa”, a przeciwnicy, że społeczeństwo zacznie odbierać Le Pen jako jeszcze jedną polityczkę, która funkcjonuje w „systemie” dla korzyści materialnych. Wydaje się, że na razie Zjednoczenie Narodowe ani nie zyskało, ani nie straciło na marcowym wyroku.

Wyrok paradoksalnie pomógł za to Bayrou. Dla Le Pen kolejne rozwiązanie Zgromadzenia oznaczałoby bowiem możliwy lepszy wynik, ale także niemożność wystartowania w przyspieszonych wyborach. Jednocześnie mimo wyroku jej mandat poselski nie wygasł. Na razie rząd funkcjonuje, a Marine może go krytykować z wygodnej pozycji przewodniczącej największego klubu w Zgromadzeniu. Zarazem Bayrou według kolejnych sondaży ma poparcie jedynie 13–14 proc. Francuzów. Jeszcze nigdy w kilkudziesięcioletniej historii badań opinii żaden premier Francji nie był tak mało popularny. Wydaje się więc prawdopodobne, że prędzej czy później opozycja z prawa i z lewa uzna za opłacalne, by rzucić go na pożarcie.

Czytaj więcej

Kacper Kita: Kto wywróci stolik w Unii Europejskiej?

Z sytuacji Francji wynika jedno. Perspektywy dla Europy są kiepskie

W problemach Francji jak w soczewce skupiają się zjawiska, które widzimy także w innych krajach zachodnich. Wszędzie postępuje polityczne rozdrobnienie. W Niemczech kolejna już „wielka koalicja” chadeków i socjaldemokratów była możliwa tylko dlatego, że dwie partie skończyły minimalnie pod progiem, a Friedrich Merz został zatwierdzony jako kanclerz dopiero w powtórzonym głosowaniu. Podobnie jak we Francji, na partie starego duopolu głosują tam przede wszystkim najstarsi wyborcy. Czas sprzyja AfD i die Linke, tak jak sprzyja Le Pen i Mélenchonowi.

Najbardziej stabilny rząd w dużym państwie UE mają dziś o dziwo Włochy; zawdzięczają go koalicji łączącej populistów z częścią establishmentu. Gabinety oparte na współpracy z partiami dawniej izolowanymi jako „skrajna prawica” działają także w Szwecji i Finlandii. Podobny model funkcjonował przez rok w Holandii, zanim Geert Wilders zdecydował się wyjść z koalicji i doprowadzić do przyspieszonych wyborów.

Dodatkowo w Białym Domu rozgościł się na kolejne cztery lata Donald Trump. Jego zerwanie z polityką klimatyczną, otwarcie transakcyjna polityka zagraniczna, zaostrzenie polityki migracyjnej czy zapowiedzi masowych deportacji są i będą stawiane jako pozytywny przykład przez partie narodowe i populistyczne w Europie. Cały świat widzi, jak najbogatsi ludzie na Ziemi i szefowie wielkich koncernów zakopują topór wojenny z Trumpem. Lepeniści, podobnie jak aktywnie promowane przez Elona Muska AfD, także wysyłają zresztą pojednawcze sygnały wobec biznesu. Do tego dochodzi jeszcze ogrom zewnętrznych czynników destabilizacyjnych – agresywne działania Rosji, rywalizacja USA z Chinami, presja demograficzna z Afryki (przy niskiej rodzimej dzietności). Zagadką jest wreszcie długofalowy wpływ rozwoju nowych technologii i sztucznej inteligencji na procesy polityczne i ekonomiczne.

Wszystko to nie musi jednak oznaczać narodowo-populistycznej kontrrewolucji. Głębokie podziały i ich przyczyny nie znikną dlatego, że na cztery lata w tym czy innym kraju populiści pobiją liberałów albo liberałowie populistów. Bardziej prawdopodobny jest ogarniający kolejne kraje chaos, niepewność co do przyszłości i słabnięcie więzi między partiami a społeczeństwem. Coraz częściej może też dochodzić do zawierania egzotycznych koalicji ad hoc i wciągania do władzy partii dotąd izolowanych, często w nadziei, że u władzy albo znacząco złagodzą program, albo wytracą poparcie.

Francja – podzielona politycznie, ekonomiczne, geograficznie, kulturowo, religijnie, etnicznie – jest dziś polem politycznych eksperymentów. Krok po kroku zdąża ku Hobbesowskiemu stanowi natury i wojnie wszystkich ze wszystkimi. Ten kierunek może, niestety, stać się realną perspektywą dla całej Europy, której globalne znaczenie stale spada, a zależność od zewnętrznych aktorów rośnie.

Kacper Kita

Redaktor portalu Nowy Ład i autor książki „Saga rodu Le Penów”.

30 czerwca minie rok od przyspieszonych wyborów do Zgromadzenia Narodowego. Emmanuel Macron zaszokował Europę, rozwiązując francuski odpowiednik naszego Sejmu po porażce w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Panujący aktualnie we Francji model permanentnego chaosu i niekończącego się zarządzania kryzysowego może stać się wkrótce nowym europejskim standardem.

Decyzja Macrona pokazała, że Francją nie zawsze da się sprawnie rządzić

Pozostało jeszcze 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Jan Maciejewski: Podniesione kotwice
Plus Minus
Irena Lasota: Lato w NATO? Czy NATO w lato?
Plus Minus
Kataryna: W obronie godności zwłok. Dla kogo są ważniejsze od nienarodzonych dzieci?
Plus Minus
Teorie spiskowe Grzegorza Brauna. Z jego słów wypływa rosyjska terminologia
Plus Minus
Ukraińskie służby okazały się tak skuteczne jak Mosad