Przychodzę kilka dni temu wczesnym popołudniem z pływalni. Zmęczona, przysypiam na wersalce. Zaczynam czuć zapach dymu. „Znów sąsiedzi coś przypalili" – myślę, choć nie jest to znajomy i niezbyt przyjemny zapach smażonej ryby. Zaczynam kasłać, otwieram oczy i widzę, że dym unosi się znad mojego zawalonego papierami stolika. Dziwne... nie palę papierosów od kilkunastu lat, nie zapalałam od tygodni świec. Wstaję i widzę, że dymi się jakiś szaro-kolorowy papier, widać lekki płomień. „To niemożliwe – myślę – skleroza, przywidzenie, krzew gorejący? Nie jestem Mojżeszem". Skojarzenie to nie wzięło się z mojej pychy – poprzedniego dnia oglądałam czterogodzinne „Dziesięć przykazań" Cecila de Mille'a z Charlstonem Hestonem...
Dymi coraz bardziej, dziura w kartonie i innych kartkach powiększa się, na wszelki więc wypadek gaszę płomyk kapciem i dalej się gapię, próbując zrozumieć, co się dzieje. I zdaję sobie sprawę, że kolorowy kartonik jest jedynym chyba ważnym dokumentem, który posiadam. Świadectwo obywatelstwa jest dużo trudniejsze do odtworzenia niż paszport czy prawo jazdy. Wyjęłam go poprzedniego dnia z sejfu, żeby zrobić kopię. Trzydzieści centymetrów dalej widzę irański kielich, w którym trzymam ołówki i inne takie, a wśród nich lupę, którą zresztą kupiłam w Warszawie pod mostem Poniatowskiego. Słońce wchodzi do pokoju przez niewielką szparę w oknie, trafia na lupę, a dalej jest już jak w filmach o Indiana Jonesie. Płonie to, co nigdy nie miało płonąć. Albo nigdy nie miało istnieć. Przypadek? Znak opatrzności? Przestroga? Przychodzi mi do głowy parafraza z Casablanki: dlaczego ze wszystkich lup we wszystkich mieszkaniach na całym świecie i ze wszystkich miliardów papierów na świecie musiało się zapalić właśnie moje świadectwo obywatelstwa?
Chociaż można by utrzymywać, że powyższe zdarzenie było po prostu zwykłym następstwem moich działań – kto wyjmuje z sejfu ważny dokument i rzuca go na stos papierów, kto trzyma lupę w miejscu, w którym może przeszyć ją promień słońca – to ja widzę w tym jeden z elementów moich kontaktów z Tajemnicą. Nieprzypadkowo spadła mi na głowę w 1967 roku flaga sowiecka zawieszona na bramie UW. Nie było normalne, że w Forge les Eaux wygrałam w ruletkę, trzy razy z rzędu obstawiając siedemnastkę, chociaż wstrząśnięty krupier wykrzyknął, że coś podobnego zdarzyło się tylko raz, siedem lat przedtem, gdy ósemka wyszła trzy razy z rzędu w Deauville. Już nie wspomnę o przedziwnych okolicznościach spotkań z nadzwyczajnymi ludźmi.
Za to, co teraz opiszę, jest jednak w pełni odpowiedzialny mój umysł, czyli ja. Chodzi o pamięć wybiórczą i o możliwość wmówienia, nawet czujnym osobom, fałszywych wspomnień. Oglądałam nową produkcję BBC „Nędzników" Wiktora Hugo. Tytuł polski nie jest zbyt udany, ale na szczęście od czasów wielkiego hitu musicalowego przyjęło się francuskie „Les Miserables". Musicalu nie obejrzałam, ale książkę czytałam w różnych językach i wydaniach, obejrzałam kilka filmów i seriali. I nagle, w wersji BBC, widzę, że Jean Valjean osobiście wyrzuca biedną Fantine z fabryki. W efekcie Fantine sprzedaje swoje włosy i zęby oraz prostytuuje się, by utrzymać swoją córkę Cosette. Jestem w szoku. Nigdy nie podejrzewałam Jeana Valjeana o taką nikczemność. Ale jeszcze bardziej jestem wstrząśnięta tym, że tego nie pamiętałam, chociaż powinnam. Tak to jest – myślę – że jeżeli kogoś cenimy, lubimy czy kochamy, to nie pamiętamy jego niecnych czynów.
Valjean staje się dla mnie symbolem pamięci wybiórczej. Przez kilka dni wstydzę się za siebie, ale jednak postanawiam sprawdzić, jak do tego wyrzucenia Fantine doszło. I okazuje się, że choć już w to uwierzyłam, to nie Valjean zwolnił Fantine, ale jedna z nadzorczyń. Życie jest skomplikowane.