Sportowa dyplomacja

W Kalkucie Indie grały ostatnio z Pakistanem w krykieta, w Hawanie – Kuba z USA w bejsbol. To było coś więcej niż sport. W naszej historii też zdarzały się takie mecze, przede wszystkim gdy istniał jeszcze Związek Radziecki.

Aktualizacja: 27.03.2016 22:49 Publikacja: 25.03.2016 06:00

Barack Obama i Raul Castro na meczu bejsbolowym w Hawanie.

Barack Obama i Raul Castro na meczu bejsbolowym w Hawanie.

Foto: AFP

Krykiet jest religią w Azji Południowej, tak samo jak bejsbol na Kubie. W Stanach stracił nieco wyznawców, ale ciągle cieszy się wyjątkowym statusem. Skoro więc Barack Obama przyjechał na Kubę jako pierwszy prezydent amerykański od 88 lat, musiał zobaczyć wyjątkowy mecz. Na Estadio Latinoamericano zmierzyły się drużyna MLB (amerykańska zawodowa liga bejsbola) Tampa Bay Rays i reprezentacja Kuby. Wspólna gra była symbolem pojednania dwóch zwaśnionych od lat państw. Przed meczem Indii z Pakistanem nie było tak sympatycznie, pojawiło się nawet zagrożenie, że spotkanie w ogóle nie dojdzie do skutku, ale wszystko dobrze się skończyło.

Polityka i sport idą w parze od lat. Sport bywa narzędziem polityki i bronią masowego rażenia (bo przyciąga masy) w rękach cynicznych polityków. Eduardo Galeano, zmarły w ubiegłym roku pisarz urugwajski, w książce „Blaski i cienie futbolu" zanotował: „Futbol jest ludem, a władza futbolem: Jesteśmy ludem – mówili wojskowi dyktatorzy". I wykorzystywali piłkę do swoich niecnych celów, czy to w Brazylii, kiedy rządził prezydent generał Emilio Garrastazu Medici, czy w Argentynie Jorge Videli. Sport powinien łączyć, a nie dzielić, ale to utopia. Już George Orwell twierdził, że sport to wojna minus wystrzały.

W sam raz dla Tarantino

Sportowcy czasami starają się być obok polityki, a czasami są gorliwymi sługami politycznej sprawy. Koreańczyk z Północy Ho-Jun Li został pierwszym mistrzem olimpijskim igrzysk w Monachium w 1972 roku, jeszcze zanim polityka wdarła się na te igrzyska w sposób najbardziej tragiczny z możliwych, wraz z zamachowcami z organizacji Czarny Wrzesień, zabijającymi izraelskich sportowców. Koreańczyk 60 razy strzelał z karabinu sportowego i tylko raz nie trafił w dziesiątkę. – W jaki sposób osiągnął pan tak fenomenalny wynik? – pytali dziennikarze, którzy licznie stawili się na konferencji prasowej. – Cały czas powtarzałem sobie, że strzelam do wroga – wypalił niemal jak z karabinu bohater dnia. Brzmi to raczej jak anegdota, ale prawdziwość tej historii potwierdza w książce „Osobista historia olimpiad" dziennikarz sportowy Tadeusz Olszański, który był w Monachium i słyszał to na własne uszy. Konferencję natychmiast przerwano, incydent opisały zachodnie media, a wschodnie oczywiście przemilczały.

Paręnaście lat wcześniej, na igrzyskach w Melbourne w 1956 roku, Węgrzy mierzyli się w piłce wodnej z ZSRR. Kiedy wchodzili do basenu, by rozegrać półfinałowy mecz, wiedzieli już, że radzieckie czołgi rozjechały powstanie w Budapeszcie. Zmobilizowani węgierscy zawodnicy prowadzili 4:0 i wówczas rozpoczęła się bitwa w wodzie. Ervin Zador wyszedł z basenu zakrwawiony, kiedy otrzymał potężny cios od zawodnika rosyjskiego Walentina Prokopowa. Rozpoczęła się regularna bitwa w wodzie oraz na trybunach. Po kilku minutach walki sędzia przerwał mecz, a policjanci musieli eskortować zawodników do szatni. Węgrzy ostatecznie zdobyli złoto, a Rosjanie brąz. Powstało na ten temat dobre kino – film fabularny „1956 Wolność i miłość" oraz dokumentalny „Freedom's Fury", za którym stał – jako producent – Quentin Tarantino. Nic dziwnego, napisany przez życie scenariusz był w sam raz dla Tarantino: z bijatyką, wyrazistymi bohaterami i antybohaterami oraz krwią, która zabarwiła wodę w basenie.

W Polsce mamy własną legendę sportowych zmagań z polityką w tle, wykuwaną najczęściej w starciach z „wielkim bratem" ze Wschodu. Kiedy Gerard Cieślik, tokarz z Huty Batory, strzelał, sam Lew Jaszyn był dwukrotnie bezradny, a Stadion Śląski oszalał z radości, kibice znosili bohatera z boiska na rękach (1957). Hokeiści wygrali z Rosjanami w Spodku (1976), choć niewiele wcześniej dostawali takie baty, że nawiązanie równej walki wydawało się nieprawdopodobne. Trzy miesiące później siatkarze Huberta Wagnera pokonali Rosjan na igrzyskach w Montrealu (1976) i w kraju zapanowała euforia. Wreszcie (1980) w jaskini lwa, czyli Moskwie, Władysław Kozakiewicz pokazał nieprzychylnej publiczności wiadomy gest.

Z kolei, kiedy gramy z Niemcami, do dziś podbija się tak bębenek, że wrzesień 1939 roku wydaje się całkiem nieodległy. Nie tylko my tak mamy: holenderscy kibice po zwycięstwie nad Niemcami w piłkarskim Euro 1988 prezentowali na stadionie w Hamburgu transparent: „Babciu, odzyskaliśmy twój rower", co było nawiązaniem do wojennej okupacji, co prawda niezbyt dla Holendrów ciężkiej, ale znaczonej właśnie znikaniem holenderskich rowerów, skonfiskowanych rzekomo na potrzeby niemieckiej armii.

Zagadka Amelii Bolanios

Mecze bywały dalszym ciągiem działań wojennych, bywały i pretekstem do ich rozpoczęcia. Określenie „wojna futbolowa" stworzył Ryszard Kapuściński, tytułując tak reportaż o następstwach dwumeczu Hondurasu z Salwadorem w 1969 roku, którego stawką był udział w mistrzostwach świata w Meksyku. Pierwszy mecz odbywał się w stolicy Hondurasu Tegucigalpie. Drużyna gości przyjechała dzień wcześniej i spędziła w hotelu bezsenną noc. Kibice Hondurasu robili wszystko, aby piłkarze z Salwadoru nie spali. Tłumnie zgromadzili się przed hotelem, krzyczeli, grali na bębnach i rzucali kamieniami w szyby. Niewyspani Salwadorczycy przegrali 0:1.

„Kiedy napastnik Hondurasu Roberto Cardona strzelił w ostatniej minucie zwycięską bramkę, siedząca w Salwadorze przed telewizorem 18-letnia Amelia Bolanios zerwała się i podbiegła do biurka, gdzie w szufladzie leżał pistolet jej ojca. Popełniła samobójstwo, strzelając sobie w serce. Młoda dziewczyna nie mogła znieść, że jej ojczyzna została rzucona na kolana – wyjaśniał nazajutrz dziennik Salwadoru „El Nacional". W pogrzebie transmitowanym przez telewizję wzięła udział cała stolica. (...) Za trumną okrytą flagą narodową szedł prezydent republiki w otoczeniu ministrów. Za rządem kroczyła piłkarska jedenastka Salwadoru, która tego dnia rano, wygwizdana, wyśmiana i opluta na lotnisku w Tegucigalpie, wróciła specjalnym samolotem do kraju". Tak napisał Kapuściński. Tyle że młodzi reportażyści Maria Hawranek i Szymon Opryszek, którzy chcieli dokładniej przyjrzeć się historii Amelii Bolanios, doszli do wniosku, że dziewczyna nie mogła strzelić sobie w serce, ponieważ... nie istniała. Podobnie jak dziennik „El Nacional". Za to gazety wychodzące w tamtym czasie w Salwadorze ani słowem nie wspomniały o samobójstwie dziewczyny. Żadnego pogrzebu nie pamiętali też piłkarze, do których dotarli dziennikarze podążający śladami Kapuścińskiego...

Tydzień później w San Salwadorze nastąpił rewanż. Najpierw odwet wzięli kibice gospodarzy – wybili okna w hotelu, wrzucali do środka zgniłe jaja i zdechłe szczury. Zawodnicy Hondurasu dostali się na stadion w wozach pancernych, bo inaczej zostaliby zlinczowani przez wściekły tłum. Stadion Flor Blanca (Biały Kwiat) został otoczony przez wojsko. Hymn Hondurasu przyjęto gwizdami i wyciem, a flagę spalono: zamiast niej na maszt powędrowała brudna szmata. W takich okolicznościach Salwador wygrał 3:0. Drużyna przegranych została odtransportowana na lotnisko. Mniej szczęścia mieli kibice, którzy kopani i bici starali się dobiec do granicy dzielącej oba państwa. Nie wszystkim się udało, dwóch straciło życie.

Nazajutrz Kapuściński, wiedziony reporterskim nosem, a też radą swojego lepiej zorientowanego w Ameryce Łacińskiej przyjaciela, był już w stolicy Hondurasu, skąd 14 lipca depeszował: „Dzisiaj szósta wieczorem rozpoczęła się wojna Salwadoru z Hondurasem. Lotnictwo Salwadoru zbombardowało cztery miasta Hondurasu". Opisane mecze nie były przyczyną wojny, która trwała około 100 godzin, ale określenie „futbolowa" przykleiło się do niej na dobre. Kończąc zaś wątek sportowy: decydujący o awansie mecz rozegrano w Meksyku, Salwador wygrał 3:2 i pojechał na mistrzostwa świata, gdzie przegrał wszystkie mecze i nie zdobył ani jednej bramki.

Mecz Argentyny z Anglią na mistrzostwach świata w 1986 roku wojną raczej nie groził, za to miał być zemstą Argentyny za wojnę przegraną cztery lata wcześniej. To wtedy wojskowa junta dzierżąca władzę w państwie postanowiła odbić od Brytyjczyków Malwiny, wyspy na Atlantyku, z których utratą Argentyńczycy nigdy się nie pogodzili. Malwiny albo Falklandy, bo takiej nazwy używają Brytyjczycy, nie miały strategicznego znaczenia. Ulubiony fajtłapa Brytyjczyków, bohater literacki Adrian Mole, nie mógł ich odnaleźć na mapie, bo były przykryte okruszkiem ciasta. Ale nie o powierzchnię czy znaczenie szło generałom, tylko odzyskanie podupadającego zaufania społecznego.

Z początkiem kwietnia 1982 roku argentyńscy spadochroniarze wylądowali na archipelagu, a prezydent Argentyny, generał Leopoldo Galtieri wygłosił buńczuczne przemówienie. Buty starczyło na jeden miesiąc: w tym czasie do archipelagu dotarła brytyjska flota, a wchodząca w jej skład łódź podwodna zatopiła argentyński krążownik „General Belgrano" – zginęło 323 członków załogi. Reprezentanci Argentyny szykujący się do udziału w MŚ 1982 w Hiszpanii pozowali na tle transparentu: „Las Malvinas son Argentinas", a telewizja serwowała na przemian nacjonalistyczne filmy i mecze Albicelestes z 1978 roku, kiedy Mario Kempes i jego kompani zdobyli mistrzostwo świata.

Propaganda zrobiła swoje i piłkarze się dowiedzieli, że ich ojczyzna wcale nie wygrywa wojny, dopiero kiedy przybyli do Hiszpanii. Diego Maradona wspominał: – Byliśmy przekonani, że wygrywamy wojnę, ja zaś jak każdy patriota z dumą spoglądałem na narodowy sztandar. Dopiero w Hiszpanii poznaliśmy prawdę. Dla każdego w drużynie był to straszliwy cios. Maradona był już wtedy idolem, właśnie wynegocjował lukratywny kontrakt z FC Barcelona opiewający na sumę 70 tysięcy dolarów miesięcznie. To honorarium nazwano Maradollar.

Argentyńscy żołnierze przegrali na froncie, a piłkarze na boisku: odpadli z turnieju po porażce 1:3 z Brazylią, a Maradona w tym meczu wyleciał z boiska za brutalny faul. Nawet argentyńscy dziennikarze nie szczędzili drużynie gorzkich uwag. O trenerze Cesarze Louisie Menottim, który po mistrzostwie zdobytym cztery lata wcześniej był bohaterem narodowym, pisano, że tym razem więcej czasu spędzał w łóżku z niemiecką modelką niż na treningach z drużyną.

Właśnie dlatego cztery lata później, na mistrzostwach w 1986 roku w Meksyku, kiedy przyszło do spotkania Argentyny z Anglią, emocje, nie tylko sportowe, sięgnęły zenitu, mimo że wojna dawno się skończyła. Media dolewały oliwy do ognia. Maradona doczekał się porównań z generałem Jose San Martinem, argentyńskim bohaterem narodowym z XIX wieku, który stał na czele państw Ameryki Południowej w walce z hiszpańskim kolonializmem. Bramkarz Nery Pumpido zapowiadał wprost: „Wygrana z Anglią będzie podwójnie radosna, gdyż odpłaci to wszystko, co stało się na Malwinach".

Jimmy Burns, autor książki „Ręka Boga. Życie Diego Maradony", pisze, że trenerzy starali się odciąć piłkarzy od wojennych skojarzeń. „Zebrałem chłopaków i powiedziałem: Senores, to są mistrzostwa świata w piłce nożnej. Jeśli ktokolwiek spyta was o stosunki argentyńsko-angielskie, macie mówić wyłącznie o piłce. Wiedziałem, że wszyscy pamiętają jeszcze Malwiny, ale nie chciałem dopuścić do atmosfery rewanżu" – wspominał szkoleniowiec Argentyny Carlos Bilardo. Trenujący Anglików Bobby Robson zapisał w pamiętniku: „Mogłem starannie unikać jakichkolwiek aluzji politycznych, ale przecież nie mogłem unieważnić faktu, że przed czterema laty prowadziliśmy wojnę z Argentyną. Zebrałem więc graczy i powiedziałem im, że nie mogą dać się wciągnąć w żadne polityczne gierki, co, rzecz jasna, dotyczyło również mnie. Przyjechaliśmy grać w piłkę, a ja byłem trenerem, a nie politykiem".

Na Estadio Azteca górą była Argentyna, Maradona zdobył słynnego gola ręką, a potem nie mógł się zdecydować, czy to była ręka jego czy Boga. Argentyńczycy zdobyli Puchar Świata, a potem prezentowali go rozentuzjazmowanemu tłumowi z balkonu Casa Rosada, pałacu prezydenckiego, pozwalając prezydentowi Raulowi Alfonsinowi ogrzać się w jego cieple.

Przed meczem Indii z Pakistanem w ubiegłą sobotę w Kalkucie mówiono, że to krykietowe El Clasico, nawiązując do futbolowej rywalizacji Realu Madryt z Barceloną. Wielcy rywale mierzyli się w rozgrywanych w Indiach mistrzostwach świata w wersji T20: jest to skrócona forma krykieta, w której mecz trwa kilka godzin, a nie dni, jak w innych odmianach. Krykiet u nas jest sportem egzotycznym, tymczasem najważniejsze krykietowe imprezy pod względem oglądalności ustępują tylko igrzyskom olimpijskim i piłkarskiemu mundialowi. W Europie gra cieszy się popularnością głównie w Anglii, która jest ojczyzną krykieta (stąd jego popularność w dawnych koloniach), ale też Irlandii czy Holandii. A w Indiach i Pakistanie to więcej niż sport. Zwycięstwo nad wielkim rywalem to święto. Ludzie wychodzą na ulice, zdarza się, że strzelają w powietrze z kałasznikowów. Kibice Pakistanu przeżywali wielki triumf w 1987 roku, kiedy zawodnicy wrócili do Lahore po pokonaniu Indii na wyjeździe. Tłumy wyszły na ulice, by witać bohaterów. Imrana Kahna, najlepszego pakistańskiego zawodnika, tytułowano zdobywcą Indii.

Wojna podjazdowa rozpoczęła się już przed sobotnim meczem, który miał się pierwotnie odbyć u podnóża Himalajów, w Dharamsali, ale tydzień przed spotkaniem organizatorzy ze względów bezpieczeństwa zdecydowali się przenieść go do Kalkuty. Międzynarodowy Związek Krykieta, po konsultacji z obiema stronami, podjął taką decyzję w obawie przed tłumem wrogim Pakistanowi.

Były już takie historie, kiedy wojenna atmosfera przenosiła się na stadiony. Punktem zapalnym w relacjach obu państw jest od kilkudziesięciu lat Kaszmir, nazwany swego czasu przez Billa Clintona najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie, z uwagi na potencjał nuklearny obu państw zaangażowanych w konflikt. W 1997 roku, kiedy Pakistan grał z Indiami, tłum w Karachi rzucał na boisko kamienie i ostre przedmioty, jeden z nich trafił zawodnika Indii w głowę. Sachin Tendulkar, kapitan drużyny, odmówił dalszej gry, zaczęły się zamieszki, interweniowała policja. Dwa lata później w Kalkucie kamienie i butelki poleciały w stronę zawodników z Pakistanu. Policja usunęła 65 tysięcy ludzi ze stadionu, przez trzy godziny nie można było wznowić meczu. „Starsi ludzie, kobiety i dzieci zostali brutalnie wypchnięci ze stadionu przy użyciu siły" – pisał brytyjski „Guardian". Mecz został dokończony przy pustych trybunach.

Gramy, nie gramy

W 1999 roku wybuchła wojna, kiedy wojsko pakistańskie wdarło się na nieobsadzone jeszcze po zimie pozycje indyjskie w Kargilu, w górach Kaszmiru. W tym samym czasie, gdy trwały walki, krykieciści obu krajów wychodzili na stadion Old Trafford w Manchesterze, by uczestniczyć w mistrzostwach świata. Na trybunach była wspaniała atmosfera, kibice Indii i Pakistanu prezentowali transparenty „Cricket for peace". Wrażenia zepsuła wiadomość dnia następnego: w Kargilu zginęło sześciu żołnierzy pakistańskich i trzech indyjskich.

Minęło parę lat i do Pakistanu przyjechali w 2003 roku indyjscy krykieciści. Nie grali w tym kraju od 1990 roku. Wraz z nimi pojawili się indyjscy kibice, którym pakistański rząd wydał wyjątkowo tzw. krykietowe wizy. W Pakistanie zostali przyjęci po królewsku: poza gościnnością mogli liczyć na zniżki w hotelach i restauracjach. Doszło do tego, że niektórzy Pakistańczycy zaczęli się podszywać pod przybyszów, aby skorzystać z okazji!

Sielanka nie trwała długo. Po ataku terrorystycznym w 2008 roku w Bombaju, gdzie zginęło 166 osób, Indie odmówiły gry z Pakistanem. Rok później zamachowiec otworzył ogień do przebywających w Lahore, stolicy pakistańskiego Pendżabu, krykiecistów Sri Lanki. I tak od kilkudziesięciu lat: wojna, zimna wojna, odwilż, gramy, nie gramy. Najdłuższa przerwa w krykietowej rywalizacji indyjsko-pakistańskiej trwała w latach 1962–1977.

Swoje przy krykiecie próbowali też ugrać politycy. Powstało określenie „dyplomacja krykietowa" odnoszące się do spotkań przywódców obu państw w czasie meczów. W 1987 roku prezydent Pakistanu Muhammad Zia-ul-Haq przyjechał do Indii na mecz w Jaipurze i spotkał się z premierem Indii Rajivem Gandhim. W 2005 roku prezydent Pervez Musharaf w podobnych okolicznościach rozmawiał z premierem Indii Manmohanem Singhem – pewnie nie tylko o krykiecie. W 2011 roku doszło do kolejnego spotkania – tym razem premierów obu rządów.

Czy można sobie wyobrazić, że mecz krykieta pomiędzy drużynami Indii i Pakistanu będzie kiedyś właśnie meczem krykieta – i tylko tym? To pytanie powtarza się właściwie przy każdej grze, ale odpowiedź cały czas pozostaje przecząca. Pakistan chce doścignąć Indii, ale nie ma na to szans, ani gospodarczo, ani militarnie, więc stara się przynajmniej w rywalizacji krykietowej. W ubiegłą sobotę znowu się nie udało – górą były Indie. Ale stało się może coś ważniejszego: na Facebooku kibice Indii okazywali wsparcie dla Pakistanu i odwrotnie, Pakistańczycy umieszczali swoje zdjęcia z indyjską flagą. Uwagę świata zwrócił na to sam twórca serwisu Mark Zuckerberg. Pozostaje napisać (albo kliknąć): lubię to.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Krykiet jest religią w Azji Południowej, tak samo jak bejsbol na Kubie. W Stanach stracił nieco wyznawców, ale ciągle cieszy się wyjątkowym statusem. Skoro więc Barack Obama przyjechał na Kubę jako pierwszy prezydent amerykański od 88 lat, musiał zobaczyć wyjątkowy mecz. Na Estadio Latinoamericano zmierzyły się drużyna MLB (amerykańska zawodowa liga bejsbola) Tampa Bay Rays i reprezentacja Kuby. Wspólna gra była symbolem pojednania dwóch zwaśnionych od lat państw. Przed meczem Indii z Pakistanem nie było tak sympatycznie, pojawiło się nawet zagrożenie, że spotkanie w ogóle nie dojdzie do skutku, ale wszystko dobrze się skończyło.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie