Mediolańska katedra jak koronka z Koniakowa

Mediolańska katedra miała być summą średniowiecznej architektury, a ukończono ją w wieku XIX. Dlatego przeszła do historii budownictwa jako wyczyn.

Publikacja: 20.01.2017 10:30

Foto: 123RF

Wieczorem zobaczyliśmy katedrę. Jest jak wykrochmalona koronka z Koniakowa: mocno wbita w ziemię sterczy sprężyście, kalecząc niebo białym marmurem sterczyn. Fasada jest tak szeroka, że zasłania resztę budowli, dzięki czemu wydaje się, że świątynia jest dwuwymiarowa, jak dekoracja w teatrze.

Zanim dojdzie się do placu, trafia się na tak zbity tłum na Corso Porta Romana, że wygląda na demonstrację, a to tylko sobota. Sama katedra – największa, jaką można sobie wyobrazić – wieczorem niknie, przytłoczona światłami Galerii Vittorio Emanuele II z lewej i gigantyczną plazmą po prawej. XIX-wieczny charme sklepowej hali nie rzuca się tak w oczy, ale ekran telewizyjny wysokości kilku pięter, nadający reklamy torebek, ciuchów oraz imprez rozrywkowych, jest nie do zignorowania nawet przy natężonej woli i największej miłości do katedr. Zmieniające się kolory i intensywność światła bijącego z plazmy urządzało coś w rodzaju son et lumiere, którym zachwycał się Herbert w Chartres (nie wiem zresztą, dlaczego; przecież to jest okropne!).

Na plac wychodziła kolejka. Sprawdziliśmy. Ludzie stali do pobliskiego Palazzo Reale, gdzie pokazywano wystawę Dalego otwartą do 22.30. Popatrzeliśmy z niedowierzaniem: ostatni w kolejce mogli nie doczekać, bo kasę zamykają o 21! Atmosfera była trochę jak podczas „nocy muzeów", którą trzeba organizować, aby niektórzy raz do roku namówili się ze znajomymi na inny rodzaj clubbingu. Brak pojedynczych osób – wszyscy przyszli grupkami, dla towarzystwa, co pozwala znieść ból pięt wmurowanych w kamienną posadzkę.

Społeczeństwo otwarte

Zbawca sztuki czy nie – nie byłem gotów stać trzy godziny dla boskiego Salvadora. Ale skoro otwarte, to weszliśmy na wystawę „Cywilizacja islamu", choć mnie tam żadne egzotyzmy nie biorą. Karol nie miał ochoty, ale opowiedziałem mu, jakie wrażenie zrobiła na mnie wystawa „Sulejman Wspaniały i jego czasy", 25 lat temu w Waszyngtonie.

Oglądając mapę świata z okresu tureckiego renesansu uświadomiłem sobie, dlaczego potężny władca był w gruncie rzeczy tylko pięknym, choć krwiożerczym kwiatem, a jego imperium musiało przekwitnąć jak tulipan. Sekret tkwi w mentalności i strukturze społecznej: zamkniętej lub otwartej. Podziwiana przeze mnie mapa była bardziej dokładna niż jakakolwiek inna, będąca w posiadaniu ówczesnych Europejczyków, co świadczyło o rozległej wiedzy tureckich kartografów, dalekich podróżach arabskich kupców i bezgranicznych wpływach islamu. Ale mapa była tajna, ręcznie malowana i ozdobiona miniaturami jak średniowieczne inkunabuły!

W tym czasie w Amsterdamie drukowano mniej dokładne i na pewno o wiele brzydsze mapy, ale dostępne każdemu śmiałkowi, który chciał się wybrać na poszukiwanie nowych światów. Druk i ważne elementy społeczeństwa otwartego, jak jawność życia naukowego i swobodny przepływ informacji, musiały zwyciężyć autorytarne rządy i elitarny dostęp do wiedzy. Wystawę oglądałem pod koniec lat 80. i myślałem o niej w kontekście ówczesnego zmagania się Ameryki z Sowietami i naszej niewoli. Dlatego też była taka krzepiąca, już poza walorami czysto poznawczymi i estetycznym przeżyciem. Sztuka – jak wiadomo – nie ocala („czym jest poezja, która nie ocala narodów i ludzi"? – pytał Miłosz w 1945 roku), a w każdym razie nie w sensie fizycznym, bo tożsamość bez sztuki jest niewyobrażalna. Może także pocieszać jak Herbert w „Przemianach Liwiusza":

Mój ojciec wiedział dobrze i ja także wiem

że któregoś dnia na dalekich krańcach

bez znaków niebieskich

w Panonii Sarajewie czy też w Trebizondzie

w mieście nad zimnym morzem

lub w dolinie Panszir

wybuchnie lokalny pożar

i runie imperium.

I cóż powiedzieć? Że ówczesne nadzieje, zrodzone w stoczni miasta nad zimnym morzem, pokonały imperium oparte na społecznym kłamstwie i naukowej tajemnicy, bo nie zdołało wytrzymać cywilizacyjnej konkurencji ze społeczeństwem otwartym? I jeszcze jedno: imperia, które nie są w stanie wyprodukować sznurka do snopowiązałek, a nawet garnitur i zegarek prezydenta muszą kupić za granicą, na dłuższą metę nie mogą utrzymać swego stanu posiadania. Ale zabijać potrafią. Wiedział o tym bohater mojej młodości – wielki dowódca Afgańczyków z doliny Panszir.

Po wyjściu – okazja! Kolejka króciusieńka, najwyżej na pół godziny, więc stajemy. Obaczyliśmy proroka, także na wideo. Ruszał wąsami jak chrząszcz i dobitnie przekonywał nas, że jego sztuka zbawia. Na wystawie był tłok, zaduch oraz kilka ciekawych obrazów. Ja lubię te z plastelinowymi zegarami lejącymi się jak naleśniki z różnych sprzętów, a także płonącą żyrafę, głównie z powodu Stanisława Grochowiaka, który za młodu zrobił na mnie wrażenie wierszem „Płonąca żyrafa":

Tak

To jest coś

Biedna konstrukcja człowieczego lęku

Żyrafa kopcąca się pomaleńku

Tak

To jest coś.

W surrealizmie najbardziej drażni mnie słaba wyobraźnia, którą pokrywa się wymęczonym konceptem i szokującymi zestawieniami. W połowie lat 80. byłem w domu Salvadora Dalego pod Barceloną, przerobionym na jego muzeum (na dziedzińcu słynny samochód, cała willa – to wielka aranżacja Geniusza), a potem oglądałem hiszpański barok. Kuda surrealistom do szaleństwa tamtej wyobraźni! A jak zobaczyłem barok w Peru, to już nie miałem wątpliwości: surrealiści to zwykłe kundle.

Wyszliśmy na plac. Przed wrzaskiem dla oczu i uszu (tym w palazzo i tym na ulicy) schroniliśmy się w restauracji. Dobra kuchnia ma większe szanse ukoić ból egzystencjalny niż średnia sztuka, nawet ta dobrze reklamowana.

Wizyta u Madonniny

Dziś niedziela, ale pracowita. Do mszy jeszcze pół godziny, więc wchodzimy na dach za jedyne 5 euro. Świątynia ma pięć naw, więc i dach składa się z trzech poziomów, po których płynie tłum ludzi, spiętrzając się w wąskich przejściach i rozlewając na ukośne placyki między przyporami. Ale i tak liczniejsze od turystów są fiale i tabernakula, przypory zdobne w tysiące żabek i kwiatonów, trójliściaste maswerki, balustradki i wszechobecne rzygulce – pełny zestaw pojęć z historii architektonicznej rzeźby. Ten gąszcz kamieni zamienionych w rozgałęzione drzewa i rozrośnięte krzaki oszałamia, trochę ciekawi, a trochę drażni, bo oko nie ma na czym się zatrzymać i goni od jednego do drugiego cudeńka. Kamienne zarośla są gęste i – niestety – powtarzalne, jak chińska tapeta, co obraża świat swą seryjną jednostajnością.

Marmurowe ozdóbki i bluszcze z piaskowca nie wiadomo, czemu służą, poza stworzeniem wrażenia przepychu, oczywiście. Cała katedra jest nastroszona jak dzik. Każda z setek wieżyczek obrośnięta jest kilkunastoma figurami, bo wszystkie posiadają co najmniej trzy pięterka, po cztery w niszach kwadratowej wieżyczki, a jeszcze bywa, że i dodano narożne rzeźby stojące na wysuniętych konsolkach. A przecież szpic też musi się udekorować jakąś marmurową postacią. Krótko mówiąc, masowa produkcja kamieniarska, która robi wrażenie nie pojedynczym wykonaniem, ale liczbą i pewną rytmicznością występowania, jak kolumna wojska albo nagrobki na cmentarzu. Chociaż trzeba przyznać, że solidna, kamieniarska robota stoi za tym klasycznym horror vacui.

Rzeźby powstawały przez kilkaset lat. Najwięcej jest chyba neogotyckich albo dziewiętnastowiecznych kopii zniszczonych rzeźb średniowiecznych (najciekawsze oryginały przechowuje się w Muzeum Katedralnym). Patrzyłem uważnie, czy znajdę starsze. Są. Przechodząc bramami wykutymi w łukach oporowych zauważyłem, że nad nadprożem znajdują się z reguły renesansowe płaskorzeźby; bywają też barokowe.

Wędruje się po dachu. Jest to określenie nieco mylne, bo nie jest to żadna dachówka czy blacha, ale spore płyty marmuru, dość płasko położone, pod niewielkim kątem. A na szczycie dachu – nie ma szczytu, tylko wygodny, poziomy chodnik – szeroka promenada, aby każdy mógł swobodnie spacerować i zrobić sobie zdjęcie na tle kopuły zwieńczonej pozłacaną rzeźbą Madonniny, czyli Małej Madonny. Jest to typowy kicz religijny, ale ponoć chroni Mediolan przed nieszczęściem, jak podaje przewodnik Pascala. Niestety, nie podano informacji, przed jakimi to nieszczęściami osłania niebieska ubezpieczalnia, bo na pewno nie przed dziejowymi, sądząc po historycznych perypetiach miasta dotkniętego morderczym szaleństwem rodzimych książąt oraz gwałtami kolejnych okupantów. A może chodzi o ubezpieczenie interesów? Tu opieka Madonniny się sprawdziła, przynajmniej w ostatnim tysiącleciu.

Gigantomania niefunkcjonalna

Mediolan jest jedną z ważnych stolic mody. Jeśli spotkacie na ulicy ładnie ubraną dziewczynę wysoką na dwa metry plus szpilki, to wiadomo, że jest z branży. Nawet Japonki bywają na metr osiemdziesiąt, a ich wzrost podkreśla obecność skośnookiego kurdupla z dużym aparatem fotograficznym, który trzaska jej fotki przy każdym maswerku na dachu katedry, cierpliwie czekając, aż tłum na chwilę zrzednie.

Fasada jest tak rozległa i szeroka, że jak się stoi do niej twarzą, to wydaje się, że jest to płaska zasłona z jasnego marmuru, za którą nic nie ma, żadnej nawy, żadnej głębi. Zasłonka jest zresztą z daleka piękna, bo nie rzuca się w oczy eklektyzm okien i rzeźb. To zresztą dotyczy w zasadzie całej budowli, choć boczne okna zachowały swe pierwotne, gotyckie kształty – ogromne i pięknie wycięte w marmurze. Ale jak się podejdzie bliżej, to ze ścian wyskakują barokowi święci w dynamicznych piruetach tańcujący na swoich konsolach. Strach, że zaraz spadną. Za długo trwała budowa, by dochować jedności stylu.

Mediolańska katedra miała być summą średniowiecznej architektury, a ukończono ją w wieku XIX. Dlatego przeszła do historii budownictwa jako wyczyn, a opowieść o sporach wewnątrz międzynarodowej komisji (Francuzi, Niemcy oraz Włosi) ma naprawdę wartką fabułę.

Głównym przedmiotem kontrowersji były – oczywiście – proporcje, a wśród członków komisji był także matematyk Gabriele Stornaloco. Francuzi i Niemcy chcieli wysoko i smukło (to jasne!), a Włosi chcieli boskiej harmonii i proporcji, przez co rozumieli kwadrat i trójkąt równoramienny. Heinrich Parler obraził się i wyjechał, kiedy odrzucono jego projekt wzniesienia łuków tak wysoko jak w Kolonii i Ulm – nie miał zamiaru tracić mołojeckiej sławy i budować coś mniej ambitnego niż we Francji i Cesarstwie. Podobnie ostre dysputy przebiegały między pozostałymi członkami. Kiedy Jean Mignot zaatakował, że ars sine scientia nihil est (sztuka niczym bez wiedzy), otrzymał odpowiedź, że scientia sine arte nihil est (wiedza niczym bez sztuki). A maestro da Campione walczył o to, aby zachować antyczne proporcje i stworzyć włoską alternatywę dla Północy. Stanęło na pomyśle matematyka, aby przekrój pionowy opierał się na trójkątach równoramiennych.

Gigantomania spowodowała, że nie tylko naw jest pięć, ale nawet transept składa się z trzech naw. Całość stoi na 52 filarach. Wchodzimy na mszę i widać, że choć katedra nie jest pusta, to przecież jest niefunkcjonalna. Naprawdę można uczestniczyć we mszy tylko w nawie głównej, która co prawda może pomieści kilka tysięcy osób, ale jak dawniej rozwiązywano kwestie akustyki, zwłaszcza w pozostałych czterech nawach oraz trzech poprzecznych? Kto mógł słuchać kazania bez nagłośnienia?

Dziś jest to o tyle przydatne, że boczne nawy są po prostu otwarte dla zwiedzających nawet podczas mszy świętej. Turyści nie przeszkadzają, bo oddziela ich wysoka na 2 metry szyba, a od góry nawę główną chronią od hałasu ogromne obrazy zwisające na łańcuchach, które odgradzają ją od naw bocznych. Tworzy się więc wygłuszony kościół w kościele, a w tej enklawie modlą się zwykli Włosi.

Atmosfera różna od doświadczonej w Monachium i Arles, przez które przejeżdżaliśmy w drodze do Mediolanu. Rozglądam się po uczestnikach i widzę, że ani „ostatni chrześcijanie" z uniwersyteckimi dyplomami, ani żarliwa młodzież, ani starcy „patrzący na księżą oborę", ani garstka Koreańczyków zasilająca francuskie chrześcijaństwo – w kościele są po prostu „wszyscy", jak w Polsce. Tylko – jak to w europejskiej metropolii – trochę przybyszów z Azji i Afryki, co dodaje światowego kolorytu, ale zasadniczo „tutejsi". Są to zwykłe mieszczuchy w różnym wieku i płci obojga – potomkowie Rzymian nawróconych jeszcze przez świętego Ambrożego w IV wieku, z późniejszymi dopływami Ostrogotów, Longobardów i najazdów innej barbarii.

Msza była solenna i częściowo po łacinie wymawianej z włoska. Z przyjemnością przypomniałem sobie ministranturę, której uczyłem się jeszcze w czasach sprzed Vaticanum Secundum. Dodam, że w mojej parafii w Nowym Sączu starszym nad ministrantami był Józio Oleksy, który „miał iść na księdza", jak zwierzała się jego mama mojej cioci. Nie poszedł. A szkoda, bo były premier miał taką biskupią twarz tłustego prałata. Prezentowałby się znakomicie wśród barokowych złoceń.

Kolor śmierci

Zamek Viscontich i Sforzów – wielki i potężny, a przy tym wygodny. Ale my przyszliśmy tu podziwiać sławną mediolańską „Pietę Rondanini" Michała Anioła. Siedzimy na ławeczce dość długo, oglądając między innymi trzecią rękę Chrystusa, bo artysta kilkakrotnie zmieniał koncepcję i inaczej ułożył ciało podtrzymywane przez Matkę. Notabene „pionowa" Pieta – to powrót do wcześniejszego rozwiązania.

Co robi największe wrażenie? Na mnie „bezosobowość" obu postaci. Rzecz jest niedokończona i twarze są zaledwie zarysowane – mgławicowe jak u człowieka XXI wieku, czyli pozbawione indywidualnego wyrazu. To dlatego rzeźba robi wrażenie, jakby powstała niedawno, współcześnie. Straszna to bliskość, jak o tym pomyśleć.

Ale przyszliśmy tu poznać ludzi wczesnego średniowiecza, ich groby z wyrzeźbionymi postaciami w pełnej zbroi, ich wielkie kamienne pomniki, ich płaskorzeźby przedstawiające bitwy i łowy. Na wyrzeźbionym głazie stoi potężny koń, o pęcinach mocnych i twardych jak kamień. Rycerz jakby pomniejszony w tym oddaleniu od oczu widza i dlatego na pierwszy plan wysuwa się ostry szpon stalowego buta, gwałtownie wbity w strzemię. Kamienna twarz wojownika nie wyraża żadnych ludzkich uczuć. „Ogromny chłód bije od Longobardów", nieprawdaż?

Z niechęcią wychodzę z Castello Sforzesco, pełnym skarbów z różnych epok, ale musimy jeszcze do Brery, choćby na dwie godziny, na rozpoznanie terenu. Czeka Caravaggio („Wieczerza w Emaus"), którą widziałem w Amsterdamie na wystawie „Rembrandt i Caravaggio", Luca Signorelli (zupełne rozczarowanie piramidką aniołów i schematycznym potraktowaniem tematu „Ukoronowanie Marii"), sławny zabawą z perspektywą Rafael („Zaślubiny Marii"), Piero Della Francesco z pięknie wymalowaną srebrną zbroją Federico da Montefeltro (donator jest dokładniej wymalowany niż Madonna, ale najpiękniejsi są aniołowie z lewej – prawdziwe cudo), a także Bellini ze „Świętym Markiem nauczającym w Aleksandrii", na którym białe postacie zakutanych w opończe kobiet tworzą na placu prawdziwe pole dojrzałej bawełny. Ale przyszliśmy tu przede wszystkim dla „Opłakiwania zmarłego Chrystusa" Andrei Mantegni. To jego przede wszystkim szukamy i nie dla zabaw z imponującym skrótem perspektywy, choć ciekaw jestem wyniku eksperymentu, ale dla posmakowania niepowtarzalnego koloru śmierci. Nie zawiodłem się. Nawet Michał Anioł nie wzywa tak do modlitwy: „... teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen".

Bóg Wojny i Legiony

Brera to muzeum, które powstało w ciągu pięciu lat. Włoskie zwycięstwa Napoleona umożliwiły konfiskaty w zamykanych kościołach oraz rekwizycje w pałacach. Protestów nie przewidziano, a po upadku Bonapartego idea publicznej galerii była już tak zakorzeniona, że na upominanie się o swoje było już za późno.

Ta historia przywołuje pamięć Legionów. Józef Wybicki, polityk, żołnierz i autor naszego hymnu, zanotował w swych wspomnieniach zdarzenie, które zapoczątkowało napoleońską epopeję Polaków:

„W Mediolanie zastał generał Dąbrowski Bonapartego. Dnia 3 grudnia 1796 prezentował mu się z towarzyszami podróży; [Napoleon] przyjął go w postaci najdumniejszej, siedząc z rozpartymi o kominek nogami i tonem wzgardy odpowiedział: »Pozwolę wam każdemu jedną kompanię uformować, a potem, gdy doświadczę waszych talentów i dobrej konduity, pomyślę o powiększeniu korpusu«. Trzeba było być Dąbrowskim, aby się tym nie zrazić: słuchał i zezwalał na wszystko, aby tylko był ojczyźnie użytecznym. Generał niegdyś Dąbrowski przyjmuje kompanię".

Wybicki, zmuszony do emigracji, jest pomysłodawcą, by z jeńców austriackich, w których było wielu Polaków z Galicji, uczynić przy boku Francji polską formację wojskową. Tak 220 lat temu powstają Legiony Polskie we Włoszech. Dziesięć lat po spotkaniu z Bogiem Wojny, kiedy Napoleon w 1806 roku w czasie wojny francusko-pruskiej zbliża się do Wielkopolski, to właśnie Wybicki organizuje antypruski zryw polskiej szlachty, a następnie tryumfalny wjazd do Poznania wojsk polskich wkraczających wraz z Napoleonem. Na czele polskich formacji stał Jan Henryk Dąbrowski, jak proroczo napisał w słowach „Mazurka Dąbrowskiego". Wszystko się w pieśni zgadzało z wielkopolskim powstaniem, łącznie z miejscem akcji („jak Czarniecki do Poznania"), nazwiskami wodzów („marsz, marsz, Dąbrowski"), punktem startu („z ziemi włoskiej"), a także miejscem docelowym:

Przejdziem Wisłę przejdziem Wartę

będziem Polakami

dał nam przykład Bonaparte

jak zwyciężać mamy.

To będzie największy tryumf jego życia jako patrioty i literata, a przecież w ciągu swego długiego, siedemdziesięciopięcioletniego życia napracował się dla ojczyzny niemało. Sto dwadzieścia lat później, w roku 1927, pieśń stanie się oficjalnym hymnem odrodzonego państwa polskiego. Czy obywatel może doznać większej chwały?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wieczorem zobaczyliśmy katedrę. Jest jak wykrochmalona koronka z Koniakowa: mocno wbita w ziemię sterczy sprężyście, kalecząc niebo białym marmurem sterczyn. Fasada jest tak szeroka, że zasłania resztę budowli, dzięki czemu wydaje się, że świątynia jest dwuwymiarowa, jak dekoracja w teatrze.

Zanim dojdzie się do placu, trafia się na tak zbity tłum na Corso Porta Romana, że wygląda na demonstrację, a to tylko sobota. Sama katedra – największa, jaką można sobie wyobrazić – wieczorem niknie, przytłoczona światłami Galerii Vittorio Emanuele II z lewej i gigantyczną plazmą po prawej. XIX-wieczny charme sklepowej hali nie rzuca się tak w oczy, ale ekran telewizyjny wysokości kilku pięter, nadający reklamy torebek, ciuchów oraz imprez rozrywkowych, jest nie do zignorowania nawet przy natężonej woli i największej miłości do katedr. Zmieniające się kolory i intensywność światła bijącego z plazmy urządzało coś w rodzaju son et lumiere, którym zachwycał się Herbert w Chartres (nie wiem zresztą, dlaczego; przecież to jest okropne!).

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu