Złapani w sieć Facebooka

Serwis, który miał połączyć wszystkich, podzielił świat na plemiona. Miał dać szansę debacie, a przyczynił się do jej upadku. Miał stać się najbardziej z demokratycznych mediów – zagraża dziś i mediom, i demokracji.

Aktualizacja: 04.01.2019 21:46 Publikacja: 03.01.2019 23:01

Złapani w sieć Facebooka

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

W drugiej połowie 2017 r. w Myanmie (dawnej Birmie) doszło do wydarzeń, które ONZ uznała później za podręcznikowy przykład czystki etnicznej. Rohingjowie – muzułmańska mniejszość – zostali wypędzeni do Bangladeszu. Swoje domy musiało opuścić ponad 700 tys. ludzi, zginąć mogło nawet kilkadziesiąt tysięcy. Ile dokładnie, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że do przeprowadzenia czystki wykorzystano media społecznościowe. „Do zamieszek nie doszłoby, gdyby nie było Facebooka" – twierdził branżowy magazyn „Wired" zajmujący się nowymi technologiami.

Według dziennika „New York Times" za propagandową operacją stało 700 pracowników wojska, którzy korzystając z wiedzy zdobytej w Rosji, Indiach i innych krajach, przeprowadzili za pomocą Facebooka zaplanowaną akcję podsycania konfliktów między Birmańczykami a Rohingjami, zakończoną ludobójstwem. Szerzono nienawiść i doprowadzano do sporów w obu grupach – zarówno wśród buddyjskich birmańskich nacjonalistów, jak i wśród islamskich Rohingjów. Przykład? W rocznicę zamachów na World Trade Centre 11 września 2017 r. wśród muzułmanów szerzono plotki o tym, że buddyjscy mnisi planują rzezie, co wywołało panikę wśród Rohingjów. Równocześnie u buddystów kolportowano plotki o planowanych atakach dżihadystycznych czy o gwałtach na birmańskich kobietach dokonywanych przez Rohingjów. Okres ten uważany jest za kulminację etnicznej czystki na Rohingjach, rozpoczętej kilka lat wcześniej.

W kraju, w którym aż 80 proc. populacji korzysta z internetu, podzielenie społeczeństwa i doprowadzenie do czystki etnicznej za pomocą FB okazało się dla wojskowych służb bardzo proste.

– Powinniśmy byli zrobić więcej, by nie dopuścić do tego, co się stało – taki był sens oficjalnego komunikatu Facebooka z jesieni 2018 r.

Coś poszło nie tak. Zaledwie kilka lat wcześniej, w 2010 r., w wywiadzie dla „Washington Post" Mark Zuckerberg przekonywał, że Facebook to narzędzie do czynienia dobra. „Jeśli ludzie udostępniają więcej rzeczy, świat stanie się bardziej otwarty i połączony. A taki świat jest lepszy" – przekonywał.

Skąd my to znamy. Wraca świat realnego socjalizmu

Ale kłopoty Facebooka zaczęły się przed czystką etniczną Rohingjów. Od 2016 r. firma stoi pod pręgierzem. Ma złą prasę, po tym jak Donald Trump wygrał wybory, a Brytyjczycy zdecydowali o wyjściu z Unii Europejskiej. Największym ciosem w jej wizerunek był skandal Cambridge Analytica, który doprowadził do tego, że Zuckerberg był zmuszony stanąć przed kongresmenami, europosłami czy prokuratorami, by tłumaczyć się, jak doszło do tego, że Facebook, trafiając w ręce złych ludzi, posłużył do zakłócania procesów demokratycznych i skłócania ze sobą społeczeństw.

Cambridge Analytica wykorzystywała dane osobowe użytkowników Facebooka do tworzenia spersonalizowanego przekazu, docierającego wyłącznie do wąskich grup odbiorców, po to by wpłynąć na preferencje amerykańskich wyborców. Na jaw wyszło również, że rosyjskie służby wykorzystywały serwis do siania zamętu na Zachodzie. Dopiero po ujawnieniu tych afer firma zmieniła politykę dostępu do informacji i zatrudniła setki nowych pracowników, którzy mieli przeglądać serwis w poszukiwaniu niepożądanych i szkodliwych treści.

Sęk w tym, że świat Facebooka coraz bardziej przypomina realny socjalizm, który z wielkim wysiłkiem energii, pieniędzy i intelektualnym zaangażowaniem rozwiązuje problemy, które sam stworzył. Jak zauważa w książce „Antisocial Media" amerykański medioznawca z Uniwersytetu Wirginii Siva Vaidhyanathan, problemem nie jest to, że używany przez ponad dwa i pół miliarda ludzi na świecie Facebook ma kłopoty. Problemem jest sam Facebook. „Nie można pobieżnie reformować globalnego systemu, który łączy ze sobą 2,2 mld ludzi (dziś już 2,6 mld – red.) w ponad stu krajach, bez skrupułów pozwala każdemu użytkownikowi publikować praktycznie wszystko, rozwija algorytmy, które faworyzują nacechowane emocjami treści, i zależy od systemu reklamowego opartego na samoobsłudze i precyzyjnym targetowaniu reklam za pomocą masowej inwigilacji oraz rozbudowanego osobistego dossier" – pisał Vaidhyanathan.

„Jeszcze do niedawna, analizując sytuację polityczną, najczęściej zwracano uwagę na zjawiska polityczne, potem gospodarcze, a następnie kulturowe. Rzadko brano pod uwagę przemiany technologiczne. Sądzę, że głęboką przyczyną (wielu ostatnich zdarzeń – red.) jest to, że postęp technologiczny wymknął się spod kontroli i tworzy liczne sytuacje, w których ludzie, instytucje i państwa nie potrafią się rozeznać" – prognozował w listopadzie 2016 r. w „Plusie Minusie" prof. Andrzej Zybertowicz, badacz zajmujący się wpływem rozwoju technologicznego na społeczeństwo.

Cyfrowy narcyzm

Dlaczego to, co miało tak wspaniały cel: łączenie ludzi i naprawianie świata, doprowadziło do całego szeregu zjawisk budzących nasze poważne wątpliwości? Wiele wskazuje na to, że twórcy Facebooka popełnili swego rodzaju błąd antropologiczny, przyjęli fałszywe założenie dotyczące ludzkiej natury. Gdyby wszyscy byli z natury dobrzy, Facebook rzeczywiście stałby się taki, jak zaplanował Mark Zuckerberg. Owszem, byłoby trochę lansu, ale generalnie wzajemnie ubogacalibyśmy się treściami, które wrzucamy do sieci.

Sęk w tym, że na świecie są też źli ludzie, którzy gotowi są wykorzystywać media społecznościowe choćby do krzywdzenia innych. U powstania Facebooka legło założenie, że człowiek jest ciekawy świata i pragnie różnorodności, wystarczy tylko dać mu odpowiednie narzędzie, a będzie poznawał z radością innych ludzi, inne poglądy. Okazuje się jednak, że jesteśmy przede wszystkim stadolubni, szukamy tych, którzy podzielają nasze poglądy. Zamiast poszerzać pole dyskusji, Facebook doprowadził do tego, że jeszcze bardziej się podzieliliśmy.

Zapewne większość ludzi wykorzystuje Facebook w dobrych celach albo przynajmniej nie ma złej woli. Ale nie sposób nie zauważyć, że to narzędzie bardzo głęboko zmienia nasz świat. Na przykład poprzez niszczenie autorytetów, podmywanie szacunku wobec instytucji, deprecjonowanie demokracji. Dzięki Facebookowi każdy może czuć się ekspertem, każdy może błysnąć, każdy może po chwili sprawdzania danych w internecie spróbować „zaorać" rozmówcę i zdobyć tym chwilową sławę w swojej informacyjnej bańce.

Ale równocześnie twórcy Facebooka potrafili dobrze zdiagnozować inne ludzkie potrzeby – na czele z zaspokajaniem własnej próżności. Zrozumieli, że sukces może osiągnąć serwis pozwalający użytkownikom poczuć, że są ważni, docenieni i lubiani. Facebook stał się akuszerem zjawiska, które polska badaczka Magdalena Szupnar nazwała cyfrowym narcyzmem. Serwis pozwala nam prezentować zdjęcia z zagranicznych wycieczek, chwalić się eleganckimi restauracjami, w których jesteśmy, wrzucać selfie w modnych ciuchach. A potem napawać się lajkami, którymi inni wyrażają nam uznanie. Co bardziej może łechtać ego? Przecież te 2,6 mld ludzi nikt nie zmusza siłą do tego, by z niego korzystać.

Ale problem Facebooka polega nie tylko na tym, że syci narcyzm, ale że jest również pożywką dla mrocznej strony ludzkiej natury. Prof. Andrzej Zybertowicz tłumaczył ją w „Plusie Minuse" tak: „Hejt często daje poczucie sprawczości. Gdy kogoś obrażam, a ta osoba reaguje, albo gdy ktoś zauważa mój hejt i przesyła go dalej, przestaję być kimś bez znaczenia. Znajduję sobie pole podmiotowości. Ja, mały żuczek, przeskakując wszystkie szczeble drabiny społecznej, mogę zaatakować kogoś potężnego. Wystarczy, że zrobię mema, który się rozprzestrzeni".

Facebook, ale też i inne media społecznościowe wyzwalają w ludziach więc nie tylko dobre cechy. Fenomen hejtu i trollowania bierze się z braku podmiotowości ludzi zagubionych w świecie. Ale uczestniczenie w facebookowych seansach nienawiści okazuje się sposobem na to, by tę podmiotowość w świecie płynnej nowoczesności – jak ją określał wybitny polski socjolog Zygmunt Bauman – przywrócić.

Czy jest życie poza nim?

Gdyby wszyscy ludzie byli jak Napoleon Bonaparte, prawdopodobnie Facebook poszedłby z torbami. Cesarz Francuzów słynął bowiem z tego, że miał niezwykle podzielną uwagę i był w stanie równocześnie uczestniczyć w kilku intelektualnych procesach – dyktować list, czytać książkę i planować bitwę. Ale większość z nas nie ma tak podzielnej uwagi. Większość z nas jest w stanie w jednej chwili skupić się tylko na jednej sprawie, na jednym wątku. Facebook jest mistrzem w zajmowaniu naszej uwagi. Uwaga jest tym, czym płacimy Facebookowi za dostarczane nam usługi.

Lord Robert Allen w wywiadzie udzielonym „Plusowi Minusowi" we wrześniu 2017 r. tłumaczył to tak: „Nasz model biznesowy trochę przypomina model telewizji. Oglądasz program i co jakiś czas pojawiają się reklamy, dzięki którym nadawca ma pieniądze na tworzenie własnych albo kupowanie cudzych programów. My możemy udostępniać ludziom narzędzie do budowania społeczności, jeśli będziemy mieli na to pieniądze z postów sponsorowanych, które co jakiś czas wyświetlamy w waszych aktualnościach".

Allan odpierał zarzuty, że Facebook sprzedaje dane osobowe swoich użytkowników. „Nie sprzedajemy danych naszych użytkowników żadnej firmie zewnętrznej. Jeśli już używać tego słowa, to sprzedajemy chwilę jego uwagi – gdy dla własnej przyjemności przewijasz aktualności, trafiasz na dwie sekundy na reklamę. Ale to nieprawda, że reklamodawca dostaje twoje imię, nazwisko i jakiekolwiek dane prywatne. To my zobowiązujemy się wobec reklamodawców, że ich ogłoszenie pokaże się na ekranie osób, które mogą być nim najbardziej zainteresowane. I ten ułamek uwagi naszych użytkowników pozwala nam utrzymać cały serwis. Reklama to zresztą mała część naszego biznesu. Większość ludzi w Facebooku pracuje nad tym, by nasi użytkownicy jak najefektywniej mogli łączyć się ze swoją rodziną, znajomymi lub czytać rzeczy, które ich interesują".

Łączą się tutaj dwie najważniejsze cechy Facebooka – walka o uwagę użytkownika oraz zbieranie mnóstwa danych na jego temat. Największym błędem, jaki popełnia większość osób na świecie, jest przekonanie, że to my jesteśmy klientami tego bezpłatnego serwisu. Owszem jest on bezpłatny, ale nie darmowy. Ktoś płaci za to, że możemy z niego korzystać. Ale nie robią tego jego użytkownicy, tylko reklamodawcy. I to oni są prawdziwymi klientami amerykańskiego potentata. Użytkownicy nie są klientami, nie są nawet podmiotami. Są przedmiotem transakcji – serwis sprzedaje usługi oparte na wiedzy o największej w historii ludzkości bazie danych potencjalnych konsumentów. I dzięki temu, że wie o nich bardzo, ale to bardzo dużo – gdzie przebywają, gdzie lubią jeść, jakie oglądają filmy, z kim się spotykają, jakie muzea odwiedzają, jakie czytają książki, jaką lubią muzykę itd. – może precyzyjnie zaadresować reklamy. Przetwarza nasze dane osobowe po to, by zapewnić reklamodawcom dotarcie do jak największej liczby potencjalnych klientów.

Problemem jest jednak skala tego zjawiska. W chwili gdy Facebook stał się absolutnym monopolistą w dużej części świata (są kraje, gdzie jego działanie jest niezwykle utrudnione), istnienie w tym serwisie przestało być kwestią indywidualnego wyboru. Kogo nie ma na Facebooku, tego nie ma też w realu.

W pewien sposób serwis Zuckerberga podąża ścieżką przetartą już przez Google. Początkowo wszystko wyglądało dobrze. Google zaproponował nam algorytmy, dzięki którym łatwiej nam było wyszukiwać strony w internecie. Wszyscy byli zadowoleni, bo można było lepiej i taniej znajdować treści w sieci. Ale w pewnym momencie Google z wyszukiwarki, która miała porządkować wiedzę o sieci, stał się tej sieci władcą. Wydawcy i autorzy stron internetowych zaczęli tak tworzyć swoje strony, aby były lepiej wyszukiwane przez Google. Firmy, urzędy, muzea, szkoły oraz wydawcy stanęli nagle przed wyborem: albo zrobisz swoją stronę tak, by była wyżej pozycjonowana przez Google w wynikach wyszukiwania, albo nie będzie cię wcale, dla wielu znikniesz z internetu. Twórcy stron internetowych zaczęli stosować się do zasad SEO, czyli optymalizowania stron, by te pojawiały się jak najwyżej w wyszukiwarce. Każda złotówka, euro czy dolar zainwestowany w specjalistów od SEO budował nie tylko pozycję strony, ale też przyczyniał się do budowania potęgi Google'a. I koło się zamykało. Tak Google stał się największą firmą reklamową świata.

To samo stało się z Facebookiem. Początkowo było to świetne narzędzie, dzięki któremu różni ludzie mogli wymieniać się informacjami, zdjęciami czy linkami do ciekawych artykułów. Ale im bardziej monopolistyczną miał Facebook pozycję, im więcej ludzi z niego korzystało, tym bardziej to on dyktował warunki. Bo jak nie było cię na Facebooku, to miałeś też problemy w realnym świecie, ponieważ debata publiczna, biznes, ale też duża część relacji towarzyskich przeniosła się do sieci. W efekcie firmy, osoby prywatne czy instytucje, ba, cały świat zatrudnia specjalistów tylko po to, żeby dobrze wypaść na Facebooku.

Jak zauważa Siva Vaidhyanathan, wydawcy mediów zaczęli tworzyć swoje materiały tak, by wywoływały jak najwięcej reakcji na Facebooku, by miały dużo udostępnień, lajków. W pewnym momencie Facebook stał się panem życia i śmierci. Sam jednak nie tworzy żadnych treści, żyje z tego, co wrzucą do niego użytkownicy. To oni zasilają serwis darmowymi informacjami, w tym o sobie, które portal sprzedaje. Cały świat, szalejąc na punkcie Facebooka, buduje jego potęgę. A nieistnienie na Facebooku z każdym dniem ma coraz wyższą cenę.

Ponieważ Facebook żyje z tego, że sprzedaje dane o użytkownikach reklamodawcom, musi zrobić wszystko, by przykuć ich uwagę. W efekcie serwis jest tak skonstruowany, byśmy spędzali w nim jak najwięcej czasu. Biorąc pod uwagę, że do Facebooka należy też Instagram i WhatsApp, pod koniec 2016 r. Amerykanie szacowali, że przeciętny internauta korzystał z produktów tej firmy codziennie przez godzinę.

Psychologowie szybko zorientowali się, jakie mogą być konsekwencje uzależnienia od mediów społecznościowych. Jedną z nich jest FOMO (fear of missing out), czyli syndrom wywołany tym, że przez pewien czas nie wchodzimy na FB. Jednym z jego objawów jest niepokój o to, że coś ważnego nas ominie. Zuckerberg chciał zbudować system, dzięki któremu świat stanie się lepszy. Ale doprowadził do tego, że chcemy coraz więcej czasu spędzać, używając jego produktów, i czujemy się źle, gdy tego nie robimy.

System operacyjny naszego życia

Internetowi giganci nie chcą już jedynie świadczyć nam wybranych usług, z których korzystamy – twierdzą Siva Vaidhyanathan czy Scott Galloway, autor bestellerowej książki „Wielka czwórka. Ukryte DNA: Amazon, Apple, Facebook i Google". Oni chcą się stać systemem operacyjnym całego naszego życia. Tak jak nasz laptop nie może się obyć bez Microsoft Windows albo Mac OS, a smartfon bez Androida czy IoS-a. Facebook chciałby stać się takim samym rozwiązaniem dla życia swoich użytkowników, dzięki któremu nie tylko będziemy prowadzić życie prywatne, ale też zawodowe, dzięki któremu robić będziemy zakupy, poznawać świat. Nie jest to wcale fantasmagoria – już dziś media społecznościowe stają się źródłem informacji dla trzech czwartych użytkowników sieci. Ten koncern, który wygra technologiczną rywalizację, urządzi nam życie według własnych algorytmów.

Ale aby to osiągnąć, potrzebne jest jeszcze większe przyciągnięcie naszej uwagi i jeszcze więcej informacji o nas, które będą nieustannie przetwarzane. Dziś Facebook czy Google pozwalają nam – znając historię naszych działań – najlepiej dopasować to, czego szukamy. Gra toczy się o to, by zrobić to nie tylko najlepiej jak można, ale nawet jeszcze zanim w ogóle zaczniemy szukać. Wygląda to na piękną wizję technologii na usługach człowieka. Ale niesie ze sobą też kolosalne ryzyko. Andrzej Zybertowicz tłumaczył to tak: – Nigdy w historii nie było tak, że jedna firma była pośrednikiem komunikacji, w której uczestniczy czwarta część ludzkości. Na razie większość algorytmów FB to niskiej generacji sztuczne inteligencje. Ale gdy one się rozwiną, władcy Facebooka będą w stanie w skoordynowany sposób inspirować myślenie setek milionów ludzi.

Z powodu Facebooka zmienia się nie tylko życie miliardów ludzi na całym świecie, ale też debata, demokracja i rola mediów. Sęk w tym, że jeszcze nigdy w historii ludzkości tak poważna rewolucja nie była przeprowadzona nie przez państwa, lecz przez prywatną firmę. Internet nie jest już żadną wirtualną rzeczywistością, od dawna stał się realną częścią naszego życia – to tam płacimy rachunki, tam szukamy materiałów edukacyjnych, to tam toczy się debata publiczna i odbywają się polityczne potyczki. Kilka firm z USA, które de facto dyktują warunki działania całego internetu, stało się potężniejsze niż niejedno państwo.

Algorytmy. Fakty i mity

Wokół algorytmów Facebooka narosło bardzo wiele mitów. Teoretycznie nie jest to żadne tajne narzędzie do manipulowania ludźmi. Richard Allan tłumaczył działanie algorytmów „Plusowi Minusowi" w taki sposób: „On jedynie porządkuje kolejność treści, które są wyświetlane, ale które i tak byś zobaczył, przewijając aktualności do samego końca. Proszę pamiętać, że jeśli mam 500 znajomych i śledzę 200 stron, to daje tysiące treści wrzucanych dziennie. One wszystkie są w aktualnościach na Facebooku, ale algorytm wyświetla najpierw te, które mnie bardziej zainteresują. Skąd on to wie? Bo na przykład pochodzą od osoby, z którą najczęściej wchodzę w interakcje, albo wyświetla u mnie wyżej treści wywołujące najwięcej udostępnień czy lajków u innych, którzy mają podobne zainteresowania jak ja. W tym sensie algorytm jest osobisty, że pokazuje mi wysoko coś, co dla mnie będzie ważne, nawet jeśli panu będzie się to wydawać bezwartościowe. I właśnie po to są algorytmy, które demokratyzują Facebooka, pozwalają nam wyświetlać najwyżej to, co interesuje danego użytkownika".

W teorii brzmi to niewinnie, ale w praktyce ma poważne konsekwencje. To właśnie dzięki algorytmom widzimy na Facebooku te treści, które wywołują największe emocje moich znajomych.

Niestety, delikatnie rzecz ujmując, nie zawsze to, co wywołuje największe emocje, jest tym, co ma największą wartość merytoryczną. W dodatku algorytm sprzyja powstawaniu baniek. Jeśli narodowiec ma wśród znajomych wielu aktywnych narodowców, algorytm będzie sprawiał, że na górze jego listy aktualności widnieć będą treści wywołujące emocje narodowców. I tak koło się zamyka. Świat nacjonalisty i antyfaszysty przestają się spotykać, filtry algorytmiczne sprawiają, że na tym samym portalu widzą oni dwie zupełnie inne rzeczywistości. I właśnie dlatego przyczynia się do podziałów, umacniania się plemion, które nakręcają się własnymi ideologiami.

Okazuje się, że serwis, który miał połączyć wszystkich, podzielił świat na plemiona. Serwis, który miał rozwinąć i ubogacić debatę, sprzyja jej spłyceniu. Serwis, który miał stać się najbardziej z demokratycznych mediów, zabija dziś i media, i demokrację.

Bo tradycyjni wydawcy mediów z powodu mediów społecznościowych znaleźli się w pułapce. Mając świetnie funkcjonujące mechanizmy reklamowe, Facebook wraz z Google'em przejęli rynek reklamy. Wiele firm uznało, że skoro internet pozwala lepiej zaadresować reklamy i korzysta z niego już większość ludzkości, to po co jeszcze reklamować się w mediach tradycyjnych. W odpowiedzi wiele mediów zaczęło dostosowywać się do warunków dyktowanych przez obie firmy i tak tworzyć treści, by one wywoływały jak najwięcej lajków, komentarzy i udostępnień w mediach społecznościowych. A to niesie ze sobą przynajmniej trzy problemy.

Po pierwsze, jak wyliczył Grzegorz Piechota w badaniach prowadzonych na Oksfordzie, wydawcy mediów wcale nie zarabiają dzięki Facebookowi. Wydatki na to, by tworzyć angażujące treści, nie przekładają się na możliwości ich monetyzowania. Im więcej media się starają, tym potężniejszy staje się Facebook, a koszt ponoszą inne media.

W dodatku sam Facebook przekonuje, że nie jest wydawcą, lecz platformą wymiany poglądów przez użytkowników. Ale podczas jednego z procesów w USA w lipcu 2018 r. prawnicy firmy powołali się na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji USA, która gwarantuje wolność słowa. Firma, która pozwała FB, twierdziła, że FB nie może arbitralnie cenzurować treści. Prawnicy FB twierdzili, że oczywiście może, bo na tym polega prawo wydawcy.

Ale problem jest znacznie głębszy. Mimo zapowiedzi zmian przeciętny użytkownik Facebooka nie ma możliwości ocenić, czy treść, którą widzi u siebie w aktualnościach, jest informacją wiarygodną, pochodzącą z renomowanego medium, czy też z podejrzanej strony zajmującej się propagandą.

W dodatku – to po trzecie – Facebook sprzyja zjawisku, które sprawia, że media zamiast informować, zajmują się utrwalaniem przekonań swoich odbiorców. Sięgając po łatwo dostępne treści w tym serwisie, coraz rzadziej zaglądamy do innych mediów. A jak już, to zaglądamy do nich nie po to, by się czegoś ciekawego o świecie dowiedzieć, poznać inne argumenty, inny punkt widzenia, ale właśnie by utwierdzić się we własnych mniemaniach.

Już Platon w „Gorgiaszu" twierdził, że nasz umysł odczuwa przyjemność nie wtedy, kiedy poznaje prawdę, ale wtedy, gdy dociera do niego to, co chciał usłyszeć. A im więcej dostarczamy mu dowodów na to, że mamy rację, tym jesteśmy bardziej zadowoleni. Potwierdzają to badania niemieckiego naukowca Winifreda Schultza, który pokazał, że w mediach szukamy informacji zgodnych z naszymi poglądami. A to właśnie sposób funkcjonowania algorytmów internetowych. A skoro w mediach społecznościowych nikt nie drażni nas przedstawianiem innych punktów widzenia, domagamy się od mediów tradycyjnych tego, by przedstawiały nam po raz kolejny znany obraz świata.

Tradycyjne media tracą więc nie tylko pieniądze, ale też wiarygodność, bo zawsze uczciwy tekst w gazecie czy tygodniku wywoła mniej emocji niż zupełnie zmyślona sytuacja czy kolejny polityczny paszkwil. I właśnie dlatego Siva Vaidhyanathan pisze: „Facebook podważa naszą zdolność do wspólnego namysłu nad problemami, zwłaszcza jeśli sam jest jednym z nich".

A Zybertowicz mówi tak: „Instytucje, które sprawdzały, co jest prawdą, a co fałszem, co jest dobre, a co złe, co jest ważne, a co nieistotne, wraz z rozwojem internetu i mediów społecznościowych błyskawicznie straciły autorytet. Każdy może wygenerować informację, która będzie wyglądać wiarygodnie i mimo że jest kompletnym fejkiem, będzie jak burza szła po sieci. (...) Sprawdza się ekonomiczna teoria racjonalnej ignorancji, mówiąca, że gdy koszt dotarcia do wiedzy jest wysoki, a korzyści z jej posiadania są nieokreślone, człowiek rezygnuje z podjęcia wysiłku jej poszukiwania. Woli surfować po oceanie dezinformacji".

A to rzeczywiście prawdziwy ocean. Miliardy zdjęć dziennie, miliardy minut nagrań wideo, miliardy słów wcale nie sprawiły, że debata publiczna stała się lepsza, głębsza, bardziej demokratyczna. Przeciwnie – doszło do niebywałego jej spłycenia.

Narzędzie politycznej manipulacji

Facebookowi udało się ostatnio zjednoczyć lewicę i prawicę. Liberalna lewica lubi go krytykować, obwiniając za wszystkie zło na świecie – za zwycięstwo Trumpa, sukces Dudy i Kaczyńskiego, brexit itd. Zamiast zastanowić się nad tym, co w rozwoju Zachodu poszło nie tak, zwala winę na Facebook, internetowych trolli Putina czy łobuzów z Cambridge Analytica. Ale również prawica złości się na Facebook, zarzucając mu, że np. banując niektóre symbole, jak falangę ONR, rości sobie prawo do cenzurowania internetu na lewicową modłę.

Faktem jednak jest, że media społecznościowe, a Facebook w szczególności, całkowicie zrewolucjonizowały proces demokratyczny. „Za pomocą hipermediów – pisze Siva Vaidhyanathan o Facebooku – sztaby wyborcze oraz politycy u władzy są w stanie »zarządzać« obywatelami. Mogą manipulować przepływem informacji lub materiałami propagandowymi i precyzyjnie kierować je do odbiorców. Nie istnieje opinia publiczna lub polis. Są tylko plemiona, które można łączyć lub dzielić zależnie od potrzeb chwili. Wszelkie nadzieje na politykę opartą na pogłębionej lub szczerej rozmowie czy zbiorowym poświęceniu na rzecz wspólnego dobra znikają z chwilą, gdy polityczny marketing zaczyna wynagradzać natychmiastowe reakcje i zapewnienie gratyfikacji".

Kilkanaście miesięcy przed wyborami z 2016 r. Facebook udostępnił swoje narzędzia sztabowi Trumpa i Clinton, pozwalając robić niemal w czasie rzeczywistym eksperymenty na hasłach wyborczych, które miały mobilizować wyborców własnych i mieszać szyki przeciwników. Co ciekawe, jak zauważa Vaidhyanathan, narzędzia, za które ostatnio krytykowany był Trump, stosował już w 2012 r. kandydat demokratów. „Sztab Obamy wykorzystał w 2012 r. tego samego rodzaju dane, jakie chciała wykorzystać Cambridge Analytica. Obama docierał do wyborców i potencjalnych zwolenników za pomocą oprogramowania, które funkcjonowało poza Facebookiem. Ta kwestia była problematyczna wtedy, i nadal jest. Z tym że w 2012 r. narracja wokół Obamy skupiała się na nadziei, a inteligentne wykorzystanie inteligentnej technologii spotkało się z podziwem".

Facebook wraz z narastającą plemiennością tworzy sprzężenie zwrotne. Media społecznościowe sprzyjają plemienności, a plemienność jest dla mediów społecznościowych najlepszą pożywką. Wiele zjawisk bez nich byłoby zupełnie niemożliwych – jak choćby coś, co w terminologii angielskiej nazywa się shit-storm, a co kiedyś w „Plusie Minusie" nazwałem „oburzingiem". Krótkie seansy hejtu na przeciwników ideologicznych, oburzenia jakimś wydarzeniem, słowem czy gestem skanalizowane i wzmocnione przez media społecznościowe stwarzają nową rzeczywistość. Wiele mediów tradycyjnych ugania się za tożsamościowością, niekiedy sprowadzając swoją rolę do opisywania oburzingu, pisząc, że poseł Pawłowicz odpowiedziała komuś na słowa, którymi ktoś skomentował wcześniejszą wypowiedź poseł Pawłowicz. I tak się wszystko kręci. Tylko czy demokracja staje się od tego lepsza?

Piękna strona mocy

To wszystko oczywiście nie oznacza, że Facebook to samo zło. Przeciwnie. Zapewne wielu z nas nie wyobraża sobie dziś życia bez mediów społecznościowych. Media społecznościowe są świetnym źródłem informacji, bardzo przydatnym narzędziem do utrzymywania relacji z innymi ludźmi.

Gdyby pewnego dnia Facebook zniknął, powstałaby próżnia, którą zapełniłaby pewnie jego konkurencja. A są nią próbujące zorganizować życie Rosjan VKontakte czy służące totalnej inwigilacji Chińczyków WeChat czy qq.com. Czy wolimy, by nasze dane przetwarzały firmy pracujące dla autorytarnych czy totalitarnych reżimów, czy niedoskonałe, ale jednak prywatne, firmy wolnego świata?

Dlatego trzeba dziś raczej myśleć o tym, jak pomóc Facebookowi w rozwiązaniu jego problemów, zamiast oburzać się, że istnieje. Są co najmniej dwa pola, dzięki którym świat z Facebookiem może się stać lepszy.

Pierwszy to edukacja internetowa. Skoro problemem jest dziś to, że ludzie nie odróżniają prawdy od fałszu, wiarygodnych źródeł od tych niewiarygodnych, trzeba ich uczyć tego, jak się zachowywać w sieci, być krytycznym wobec źródeł, jak świadomie poruszać się w tym świecie. Problem w tym, że politycy wcale nie chcą zbyt świadomych obywateli. Oznaczałoby to przecież, że byliby mniej podatni na manipulację. Ale tutaj interes wielkich firm, takich jak Facebook, i interes tradycyjnych mediów jest całkowicie zbieżny.

Innym krokiem jest regulacja działania Facebooka przez państwa. Przed firmą Zuckerberga nikt wcześniej nie stworzył tak wielkiego narzędzia. Koncern zgarnia zyski, ale też ponosi ryzyko. Ale ponieważ jego działalność dotyczy bardzo wielu dziedzin życia miliardów ludzi, powinna ona być znacznie dokładniej uregulowana. Warto pomyśleć o tym, jak opisać prawnie Facebook, by nie tylko wewnętrzne regulacje, ale również pewne zewnętrzne, obiektywne kryteria musiały zostać spełnione. Ilość informacji, którymi zarządza Facebook, jest nie tylko problemem tej firmy, ale w pewnym sensie czwartej części ludzkości, która wciąż nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie mogą być konsekwencje, gdy trafią one w niepowołane ręce.

Często w Polsce słyszymy dyskusje nad repolonizacją albo dekoncentracją mediów. Ale to tylko naskórek. Mówienie o tym, że media mają być polskie, a nie na przykład niemieckie, świadczy o niezrozumieniu rewolucji, która dziś trwa. To rewolucja globalna. Ten, kto wyjdzie z niej zwycięsko, stworzy system operacyjny naszego życia. Wtórne stanie się, jakiej narodowości jest twórca czy prezes portalu. Kluczowe jest to, kto za pięć–sześć lat będzie rozdawał karty w internetowym świecie, decydując przy tym o regułach gry.

Pisząc ten tekst, korzystałem m.in. z książek: Siva Vaidhyanathan, „Antisocial Media. Jak Facebook oddala nas od siebie i zagraża demokracji", Scott Galloway, „Wielka czwórka. Ukryte DNA: Amazon, Apple, Facebook i Google", Maria Nowina Konopka, „Infomorfoza. Zarządzanie informacją w nowych mediach"

Czytaj także:

Cyfrowe giganty stają się jeszcze większe

Facebook budzi coraz większe kontrowersje

Nowa afera Facebooka. Czy Spotify i Netflix czytały prywatne wiadomości?

Mroczny potencjał technologicznych gigantów

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W drugiej połowie 2017 r. w Myanmie (dawnej Birmie) doszło do wydarzeń, które ONZ uznała później za podręcznikowy przykład czystki etnicznej. Rohingjowie – muzułmańska mniejszość – zostali wypędzeni do Bangladeszu. Swoje domy musiało opuścić ponad 700 tys. ludzi, zginąć mogło nawet kilkadziesiąt tysięcy. Ile dokładnie, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że do przeprowadzenia czystki wykorzystano media społecznościowe. „Do zamieszek nie doszłoby, gdyby nie było Facebooka" – twierdził branżowy magazyn „Wired" zajmujący się nowymi technologiami.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków