Algorytmy. Fakty i mity
Wokół algorytmów Facebooka narosło bardzo wiele mitów. Teoretycznie nie jest to żadne tajne narzędzie do manipulowania ludźmi. Richard Allan tłumaczył działanie algorytmów „Plusowi Minusowi" w taki sposób: „On jedynie porządkuje kolejność treści, które są wyświetlane, ale które i tak byś zobaczył, przewijając aktualności do samego końca. Proszę pamiętać, że jeśli mam 500 znajomych i śledzę 200 stron, to daje tysiące treści wrzucanych dziennie. One wszystkie są w aktualnościach na Facebooku, ale algorytm wyświetla najpierw te, które mnie bardziej zainteresują. Skąd on to wie? Bo na przykład pochodzą od osoby, z którą najczęściej wchodzę w interakcje, albo wyświetla u mnie wyżej treści wywołujące najwięcej udostępnień czy lajków u innych, którzy mają podobne zainteresowania jak ja. W tym sensie algorytm jest osobisty, że pokazuje mi wysoko coś, co dla mnie będzie ważne, nawet jeśli panu będzie się to wydawać bezwartościowe. I właśnie po to są algorytmy, które demokratyzują Facebooka, pozwalają nam wyświetlać najwyżej to, co interesuje danego użytkownika".
W teorii brzmi to niewinnie, ale w praktyce ma poważne konsekwencje. To właśnie dzięki algorytmom widzimy na Facebooku te treści, które wywołują największe emocje moich znajomych.
Niestety, delikatnie rzecz ujmując, nie zawsze to, co wywołuje największe emocje, jest tym, co ma największą wartość merytoryczną. W dodatku algorytm sprzyja powstawaniu baniek. Jeśli narodowiec ma wśród znajomych wielu aktywnych narodowców, algorytm będzie sprawiał, że na górze jego listy aktualności widnieć będą treści wywołujące emocje narodowców. I tak koło się zamyka. Świat nacjonalisty i antyfaszysty przestają się spotykać, filtry algorytmiczne sprawiają, że na tym samym portalu widzą oni dwie zupełnie inne rzeczywistości. I właśnie dlatego przyczynia się do podziałów, umacniania się plemion, które nakręcają się własnymi ideologiami.
Okazuje się, że serwis, który miał połączyć wszystkich, podzielił świat na plemiona. Serwis, który miał rozwinąć i ubogacić debatę, sprzyja jej spłyceniu. Serwis, który miał stać się najbardziej z demokratycznych mediów, zabija dziś i media, i demokrację.
Bo tradycyjni wydawcy mediów z powodu mediów społecznościowych znaleźli się w pułapce. Mając świetnie funkcjonujące mechanizmy reklamowe, Facebook wraz z Google'em przejęli rynek reklamy. Wiele firm uznało, że skoro internet pozwala lepiej zaadresować reklamy i korzysta z niego już większość ludzkości, to po co jeszcze reklamować się w mediach tradycyjnych. W odpowiedzi wiele mediów zaczęło dostosowywać się do warunków dyktowanych przez obie firmy i tak tworzyć treści, by one wywoływały jak najwięcej lajków, komentarzy i udostępnień w mediach społecznościowych. A to niesie ze sobą przynajmniej trzy problemy.
Po pierwsze, jak wyliczył Grzegorz Piechota w badaniach prowadzonych na Oksfordzie, wydawcy mediów wcale nie zarabiają dzięki Facebookowi. Wydatki na to, by tworzyć angażujące treści, nie przekładają się na możliwości ich monetyzowania. Im więcej media się starają, tym potężniejszy staje się Facebook, a koszt ponoszą inne media.
W dodatku sam Facebook przekonuje, że nie jest wydawcą, lecz platformą wymiany poglądów przez użytkowników. Ale podczas jednego z procesów w USA w lipcu 2018 r. prawnicy firmy powołali się na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji USA, która gwarantuje wolność słowa. Firma, która pozwała FB, twierdziła, że FB nie może arbitralnie cenzurować treści. Prawnicy FB twierdzili, że oczywiście może, bo na tym polega prawo wydawcy.
Ale problem jest znacznie głębszy. Mimo zapowiedzi zmian przeciętny użytkownik Facebooka nie ma możliwości ocenić, czy treść, którą widzi u siebie w aktualnościach, jest informacją wiarygodną, pochodzącą z renomowanego medium, czy też z podejrzanej strony zajmującej się propagandą.
W dodatku – to po trzecie – Facebook sprzyja zjawisku, które sprawia, że media zamiast informować, zajmują się utrwalaniem przekonań swoich odbiorców. Sięgając po łatwo dostępne treści w tym serwisie, coraz rzadziej zaglądamy do innych mediów. A jak już, to zaglądamy do nich nie po to, by się czegoś ciekawego o świecie dowiedzieć, poznać inne argumenty, inny punkt widzenia, ale właśnie by utwierdzić się we własnych mniemaniach.
Już Platon w „Gorgiaszu" twierdził, że nasz umysł odczuwa przyjemność nie wtedy, kiedy poznaje prawdę, ale wtedy, gdy dociera do niego to, co chciał usłyszeć. A im więcej dostarczamy mu dowodów na to, że mamy rację, tym jesteśmy bardziej zadowoleni. Potwierdzają to badania niemieckiego naukowca Winifreda Schultza, który pokazał, że w mediach szukamy informacji zgodnych z naszymi poglądami. A to właśnie sposób funkcjonowania algorytmów internetowych. A skoro w mediach społecznościowych nikt nie drażni nas przedstawianiem innych punktów widzenia, domagamy się od mediów tradycyjnych tego, by przedstawiały nam po raz kolejny znany obraz świata.
Tradycyjne media tracą więc nie tylko pieniądze, ale też wiarygodność, bo zawsze uczciwy tekst w gazecie czy tygodniku wywoła mniej emocji niż zupełnie zmyślona sytuacja czy kolejny polityczny paszkwil. I właśnie dlatego Siva Vaidhyanathan pisze: „Facebook podważa naszą zdolność do wspólnego namysłu nad problemami, zwłaszcza jeśli sam jest jednym z nich".
A Zybertowicz mówi tak: „Instytucje, które sprawdzały, co jest prawdą, a co fałszem, co jest dobre, a co złe, co jest ważne, a co nieistotne, wraz z rozwojem internetu i mediów społecznościowych błyskawicznie straciły autorytet. Każdy może wygenerować informację, która będzie wyglądać wiarygodnie i mimo że jest kompletnym fejkiem, będzie jak burza szła po sieci. (...) Sprawdza się ekonomiczna teoria racjonalnej ignorancji, mówiąca, że gdy koszt dotarcia do wiedzy jest wysoki, a korzyści z jej posiadania są nieokreślone, człowiek rezygnuje z podjęcia wysiłku jej poszukiwania. Woli surfować po oceanie dezinformacji".
A to rzeczywiście prawdziwy ocean. Miliardy zdjęć dziennie, miliardy minut nagrań wideo, miliardy słów wcale nie sprawiły, że debata publiczna stała się lepsza, głębsza, bardziej demokratyczna. Przeciwnie – doszło do niebywałego jej spłycenia.
Narzędzie politycznej manipulacji
Facebookowi udało się ostatnio zjednoczyć lewicę i prawicę. Liberalna lewica lubi go krytykować, obwiniając za wszystkie zło na świecie – za zwycięstwo Trumpa, sukces Dudy i Kaczyńskiego, brexit itd. Zamiast zastanowić się nad tym, co w rozwoju Zachodu poszło nie tak, zwala winę na Facebook, internetowych trolli Putina czy łobuzów z Cambridge Analytica. Ale również prawica złości się na Facebook, zarzucając mu, że np. banując niektóre symbole, jak falangę ONR, rości sobie prawo do cenzurowania internetu na lewicową modłę.
Faktem jednak jest, że media społecznościowe, a Facebook w szczególności, całkowicie zrewolucjonizowały proces demokratyczny. „Za pomocą hipermediów – pisze Siva Vaidhyanathan o Facebooku – sztaby wyborcze oraz politycy u władzy są w stanie »zarządzać« obywatelami. Mogą manipulować przepływem informacji lub materiałami propagandowymi i precyzyjnie kierować je do odbiorców. Nie istnieje opinia publiczna lub polis. Są tylko plemiona, które można łączyć lub dzielić zależnie od potrzeb chwili. Wszelkie nadzieje na politykę opartą na pogłębionej lub szczerej rozmowie czy zbiorowym poświęceniu na rzecz wspólnego dobra znikają z chwilą, gdy polityczny marketing zaczyna wynagradzać natychmiastowe reakcje i zapewnienie gratyfikacji".
Kilkanaście miesięcy przed wyborami z 2016 r. Facebook udostępnił swoje narzędzia sztabowi Trumpa i Clinton, pozwalając robić niemal w czasie rzeczywistym eksperymenty na hasłach wyborczych, które miały mobilizować wyborców własnych i mieszać szyki przeciwników. Co ciekawe, jak zauważa Vaidhyanathan, narzędzia, za które ostatnio krytykowany był Trump, stosował już w 2012 r. kandydat demokratów. „Sztab Obamy wykorzystał w 2012 r. tego samego rodzaju dane, jakie chciała wykorzystać Cambridge Analytica. Obama docierał do wyborców i potencjalnych zwolenników za pomocą oprogramowania, które funkcjonowało poza Facebookiem. Ta kwestia była problematyczna wtedy, i nadal jest. Z tym że w 2012 r. narracja wokół Obamy skupiała się na nadziei, a inteligentne wykorzystanie inteligentnej technologii spotkało się z podziwem".
Facebook wraz z narastającą plemiennością tworzy sprzężenie zwrotne. Media społecznościowe sprzyjają plemienności, a plemienność jest dla mediów społecznościowych najlepszą pożywką. Wiele zjawisk bez nich byłoby zupełnie niemożliwych – jak choćby coś, co w terminologii angielskiej nazywa się shit-storm, a co kiedyś w „Plusie Minusie" nazwałem „oburzingiem". Krótkie seansy hejtu na przeciwników ideologicznych, oburzenia jakimś wydarzeniem, słowem czy gestem skanalizowane i wzmocnione przez media społecznościowe stwarzają nową rzeczywistość. Wiele mediów tradycyjnych ugania się za tożsamościowością, niekiedy sprowadzając swoją rolę do opisywania oburzingu, pisząc, że poseł Pawłowicz odpowiedziała komuś na słowa, którymi ktoś skomentował wcześniejszą wypowiedź poseł Pawłowicz. I tak się wszystko kręci. Tylko czy demokracja staje się od tego lepsza?
Piękna strona mocy
To wszystko oczywiście nie oznacza, że Facebook to samo zło. Przeciwnie. Zapewne wielu z nas nie wyobraża sobie dziś życia bez mediów społecznościowych. Media społecznościowe są świetnym źródłem informacji, bardzo przydatnym narzędziem do utrzymywania relacji z innymi ludźmi.
Gdyby pewnego dnia Facebook zniknął, powstałaby próżnia, którą zapełniłaby pewnie jego konkurencja. A są nią próbujące zorganizować życie Rosjan VKontakte czy służące totalnej inwigilacji Chińczyków WeChat czy qq.com. Czy wolimy, by nasze dane przetwarzały firmy pracujące dla autorytarnych czy totalitarnych reżimów, czy niedoskonałe, ale jednak prywatne, firmy wolnego świata?
Dlatego trzeba dziś raczej myśleć o tym, jak pomóc Facebookowi w rozwiązaniu jego problemów, zamiast oburzać się, że istnieje. Są co najmniej dwa pola, dzięki którym świat z Facebookiem może się stać lepszy.
Pierwszy to edukacja internetowa. Skoro problemem jest dziś to, że ludzie nie odróżniają prawdy od fałszu, wiarygodnych źródeł od tych niewiarygodnych, trzeba ich uczyć tego, jak się zachowywać w sieci, być krytycznym wobec źródeł, jak świadomie poruszać się w tym świecie. Problem w tym, że politycy wcale nie chcą zbyt świadomych obywateli. Oznaczałoby to przecież, że byliby mniej podatni na manipulację. Ale tutaj interes wielkich firm, takich jak Facebook, i interes tradycyjnych mediów jest całkowicie zbieżny.
Innym krokiem jest regulacja działania Facebooka przez państwa. Przed firmą Zuckerberga nikt wcześniej nie stworzył tak wielkiego narzędzia. Koncern zgarnia zyski, ale też ponosi ryzyko. Ale ponieważ jego działalność dotyczy bardzo wielu dziedzin życia miliardów ludzi, powinna ona być znacznie dokładniej uregulowana. Warto pomyśleć o tym, jak opisać prawnie Facebook, by nie tylko wewnętrzne regulacje, ale również pewne zewnętrzne, obiektywne kryteria musiały zostać spełnione. Ilość informacji, którymi zarządza Facebook, jest nie tylko problemem tej firmy, ale w pewnym sensie czwartej części ludzkości, która wciąż nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie mogą być konsekwencje, gdy trafią one w niepowołane ręce.
Często w Polsce słyszymy dyskusje nad repolonizacją albo dekoncentracją mediów. Ale to tylko naskórek. Mówienie o tym, że media mają być polskie, a nie na przykład niemieckie, świadczy o niezrozumieniu rewolucji, która dziś trwa. To rewolucja globalna. Ten, kto wyjdzie z niej zwycięsko, stworzy system operacyjny naszego życia. Wtórne stanie się, jakiej narodowości jest twórca czy prezes portalu. Kluczowe jest to, kto za pięć–sześć lat będzie rozdawał karty w internetowym świecie, decydując przy tym o regułach gry.
Pisząc ten tekst, korzystałem m.in. z książek: Siva Vaidhyanathan, „Antisocial Media. Jak Facebook oddala nas od siebie i zagraża demokracji", Scott Galloway, „Wielka czwórka. Ukryte DNA: Amazon, Apple, Facebook i Google", Maria Nowina Konopka, „Infomorfoza. Zarządzanie informacją w nowych mediach"
Czytaj także:
Cyfrowe giganty stają się jeszcze większe
Facebook budzi coraz większe kontrowersje
Nowa afera Facebooka. Czy Spotify i Netflix czytały prywatne wiadomości?
Mroczny potencjał technologicznych gigantów
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95