Umberto Eco, Carlo Maria Martini. W co wierzy ten, kto nie wierzy?

Umberto Eco: W życiu kobiety zdarzają się chwile straszliwe, kiedy ma ona prawo suwerennie decydować o swoim ciele, o swoich uczuciach i o swojej przyszłości. Carlo Maria Martini: W chwili poczęcia rodzi się nowa istota. Ta istota rozpoczyna proces rozwojowy, w wyniku którego stanie się dzieckiem.

Publikacja: 09.11.2018 17:00

Umberto Eco, Carlo Maria Martini. W co wierzy ten, kto nie wierzy?

Foto: adobestock

Drogi Carlo Maria Martini

stosownie do pierwotnej propozycji tego pisma znów mamy okazję do naszej cokwartalnej rozmowy. Celem tej wymiany listów jest zakreślenie obszaru dyskusji wspólnego dla laików i katolików (przy czym Pan, przypominam, występuje jako człowiek kultury i wierzący, nie zaś w szatach księcia Kościoła). Zastanawiam się jednak, czy powinniśmy poszukiwać jedynie punktów wspólnych. Czy warto, byśmy pytali się nawzajem, co myślimy o karze śmierci i  ludobójstwie, skoro okaże się niezawodnie, że w kwestii pewnych wartości panuje między nami głęboka zgoda? Jeśli mamy wieść dialog, to musi on obejmować również obszary, na których nie ma zgody. Ale to nie wszystko; jeśli na przykład laik nie wierzy w „rzeczywistą obecność", katolik zaś – co naturalne – i owszem, to fakt ten nie oznacza wzajemnego niezrozumienia, lecz po prostu szacunek dla przekonań partnera. Punkt krytyczny tkwi tam, gdzie z rozbieżności mogą rodzić się konflikty i nieporozumienia głębsze, mogące odbijać się na płaszczyźnie politycznej i społecznej.

Kiedy dochodzi do konfrontacji problemów takiej wagi, trzeba wyłożyć karty na stół, aby zapobiec nieporozumieniom; ten, kto zadaje pytanie, powinien wyjaśnić, z jakiego stanowiska je zadaje i czego oczekuje od rozmówcy. Oto więc pierwsza sprawa, którą wyjaśniam: nigdy mi się nie zdarzyło, abym kobiecie twierdzącej, że zaszła w ciążę przy moim udziale, doradzał aborcję czy też akceptował jej decyzję spędzenia płodu. Gdyby coś takiego mi się przytrafiło, zrobiłbym wszystko w celu przekonania jej, żeby urodziła to dziecko niezależnie od ceny, jaką oboje musielibyśmy za to zapłacić. Zrobiłbym tak dlatego, że narodziny dziecka uważam za rzecz cudowną, za cud przyrodniczy, który powinniśmy zaakceptować. A jednak nie ważyłbym się narzucać tego mojego stanowiska etycznego (mojej postawy uczuciowej, mego wyrozumowanego przekonania) komukolwiek. Uważam, że w życiu kobiety zdarzają się chwile straszliwe (wszyscy wiemy o nich bardzo mało, toteż nie chcę wdawać się tu w żadną klasyfikację, w żadną kazuistykę), kiedy ma ona prawo suwerennie decydować o swoim ciele, o swoich uczuciach i o swojej przyszłości.

Niemniej przeto inni będą się odwoływać do praw życia. Jeśli w imię prawa do życia nie możemy się zgodzić, aby ktokolwiek zabijał bliźniego, ba, nawet samego siebie (nie zamierzam wikłać się w roztrząsanie kwestii granic obrony koniecznej), to również nie możemy pozwolić na zagradzanie drogi rozpoczętemu już życiu.

Tu wyjaśnijmy drugą sprawę: byłoby z mojej strony złośliwością, gdybym z tego miejsca nakłaniał Pana do wyrażenia swojej opinii bądź do przypomnienia nam nauczania Kościoła. Prosiłbym raczej o skomentowanie przedłożonych przeze mnie refleksji i o naświetlenie ich z punktu widzenia aktualnej doktryny. Sztandar Życia, gdy już powiewa, musi poruszyć wszystkie serca; powiedziałbym nawet, że najbardziej ze wszystkich – serca niewierzących, owszem, najmocniej przywiązanych do swej „wiary" ateistów, gdyż oni właśnie, niewierzący w żadną instancję nadprzyrodzoną, w idei Życia i w odczuciu Życia odnajdują jedyną wartość, jedyne możliwe źródło etyki. Nie ma atoli pojęcia bardziej ulotnego i niepochwytnego, bardziej fuzzy, jak powiadają współcześni logicy. Jak wiedzieli już starożytni, za życie uznaje się nie tylko wszelki przejaw duszy rozumnej, lecz również zmysłowej i wegetatywnej. Co więcej, są dziś ludzie (sami się mienią „radykalnymi ekologistami"), wedle których życiem obdarzona jest sama Matka Ziemia razem ze swymi górami i wulkanami, do tego stopnia, że zadają oni sobie pytanie, czy rodzaj ludzki nie powinien zniknąć, aby planeta (której on zagraża) mogła przetrwać. Są wegetarianie rezygnujący z poszanowania życia roślinnego na rzecz ochrony zwierzęcego; są asceci orientalni osłaniający usta, aby nie połykać i nie niszczyć niewidocznych mikroorganizmów.

Ostatnio na pewnym zjeździe antropolog afrykański Harris Memel-Fote przypomniał, że normalną postawą świata zachodniego był zawsze k o s m o f a g i z m (śliczne określenie: usiłowaliśmy i usiłujemy pożreć wszechświat). Teraz wszelako powinniśmy przygotować się (niektóre kultury już to uczyniły) do jakiejś formy n e g o c j a c j i; idzie o to, by się przekonać, co człowiek może uczynić naturze, zabiegając o własne przetrwanie, i czego czynić mu nie wolno, jeśli ona ma przetrwać. Skoro w grę wchodzą negocjacje, to znaczy, że nie ma jeszcze ustalonej reguły, że drogą negocjacji należy ją dopiero ustalić. Jakoż sądzę, że – pomijając stanowiska skrajne – zawsze negocjujemy (najczęściej zresztą na  płaszczyźnie emocjonalnej, nie zaś rozumowej) nasze pojmowanie szacunku wobec życia. (...)

Kiedy zaczyna się życie ludzkie? Czy są dziś (by nie powracać już do zwyczajów Spartan) tacy niewierzący, którzy by twierdzili, że określona istota staje się człowiekiem dopiero wówczas, gdy w człowieczeństwo wprowadza ją kultura, wyposażając ją w mowę i formy myślenia (jedyne to, według św. Tomasza, przypadłości zewnętrzne, z których da się wywnioskować pierwiastek rozumny, a więc jedną z różnic gatunkowych natury ludzkiej). Niewierzący, dla których nie jest przestępstwem zabicie nowo narodzonego dziecka, „niemowlęcia" właśnie i na razie wyłącznie? Nie sądzę. W powszechnym przekonaniu noworodek o nieodciętej jeszcze pępowinie jest już istotą ludzką. Jak daleko można się tutaj cofnąć? (...)

Św. Tomasz nie szczędził subtelnych a przemyślnych chwytów, aby wyjaśnić, dlaczego tak właśnie, nie inaczej, rzeczy się mają, z czego wynikła długa dyskusja o tym, jak płód przechodzi przez fazy czysto wegetatywne i zmysłowe, po których dopiero zdolny jest przyjąć duszę rozumną in actu (jestem po świeżej ponownej lekturze pięknych kwestii zarówno z „Sumy", jak i z „Contra gentiles"). Nie mam zamiaru przywoływać tutaj długich roztrząsań mających ustalić, w której fazie ciąży to definitywne „uczłowieczenie" zachodzi (również dlatego, że nie wiem, w jakim stopniu dzisiejsza teologia jest jeszcze skłonna dociekać tej kwestii w kategoriach Arystotelesowskiej potencji i aktu). Chcę tylko powiedzieć, że w obrębie samej teologii chrześcijańskiej stawiano problem progu (nad wyraz wąskiego), poza którym to, co było tylko hipotezą, zarodkiem – niejasnym artykułowaniem się życia związanego jeszcze z ciałem matczynym, zdumiewającym dążeniem do światła, nieróżniącym się wszakże od parcia z głębin ziemi nasienia rośliny, usiłującego stać się kwiatem – w pewnym momencie musi zostać uznane za animal rationale, jakkolwiek mortale. Ten sam problem stawia przed sobą również niewierzący gotów uznać, że z owej początkowej hipotezy przecież zawsze rodzi się istota ludzka. Nie jestem biologiem (ani zresztą teologiem), więc nie czuję się na siłach, aby orzekać cokolwiek sensownego o tym progu, i czy w ogóle taki próg istnieje. Nie ma matematycznej teorii katastrof zdolnej nam powiedzieć, czy istnieje jakiś punkt nagłej przemiany, eksplozji; być może skazani jesteśmy tylko na świadomość, że istnieje pewien proces, że jego rezultatem końcowym jest cud narodzin i że kwestia decyzji, do jakiego punktu wolno nam ingerować w ten proces, a od jakiego już nam tego nie wolno – nie będzie nam nigdy ani wyjaśniona, ani wytłumaczona. Tak tedy owej decyzji albo nie wolno nam podejmować w ogóle, albo też podejmowanie jej jest ryzykiem, z którego matka będzie zdawać sprawę wyłącznie przed Bogiem lub przed trybunałem własnego sumienia i przed ludzkością.

Powiedziałem, że nie chcę żądać od Pana jasnej wypowiedzi. (...) Jakie jest obecnie stanowisko teologa wobec klasycznego kreacjonizmu?

Od odpowiedzi na pytanie, czym jest i gdzie się zaczyna życie, zależy nasze własne życie. Stawianie tego pytania jest – również dla mnie, proszę mi wierzyć – braniem na siebie ciężkiego brzemienia moralnego, intelektualnego i emocjonalnego.

Czerwiec 1995

Umberto Eco

Drogi Umberto Eco

słusznie na początku swego listu przywołuje Pan cel tej naszej epistolarnej rozmowy. Chodzi nam mianowicie o zakreślenie wspólnego dla laików i katolików pola dyskusji obejmującego również punkty, w których nie ma zgody. Zwłaszcza te, z których powstają głębokie niezrozumienia, znajdujące wyraz w konfliktach na płaszczyźnie politycznej i społecznej. Zgadzam się, bylebyśmy tylko mieli odwagę demaskowania przede wszystkim nieporozumień leżących u podstaw niezrozumienia. Wówczas łatwiej będzie skonfrontować między sobą prawdziwe dzielące nas różnice. Co uczynimy z tym większą pasją i szczerością, im większa będzie gotowość każdego z nas do zaangażowania się w poruszoną problematykę, do zakwestionowania własnej pozycji – do „zapłacenia sobą samym". Dlatego wysoko cenię Pańską pierwszą deklarację na temat Życia: narodziny dziecka „to rzecz cudowna, cud przyrodniczy, który powinniśmy zaakceptować".

Wychodząc od tej oczywistości, przyznajmy również, że temat Życia (później powiem nieco więcej o użytej przez Pana majuskule) jest z pewnością jednym z punktów ostrego konfliktu, szczególnie co się tyczy prawodawstwa w kwestii przerywania ciąży. I już tutaj mamy pierwsze źródło nieporozumień. Albowiem czymś innym jest mówienie o życiu ludzkim i jego obronie z punktu widzenia etycznego, a czymś innym zapytywanie, w jaki konkretnie sposób prawodawstwo może najlepiej bronić tych wartości w określonej sytuacji społecznej i politycznej.

Innym źródłem nieporozumień jest to, co Pan nazywa „sztandarem Życia", który, „gdy już powiewa, musi poruszyć wszystkie serca". Myślę, że zgodzi się Pan ze mną, iż sztandary bywają użyteczne przy wskazywaniu wielkich ideałów o charakterze ogólnym, ale nie na wiele się przydają w rozwiązywaniu złożonych problemów rodzących konflikty wokół wartości związanych z tymiż właśnie ideałami. Tu potrzebna jest wnikliwa, spokojna, wrażliwa i cierpliwa refleksja. Pogranicza to zawsze tereny zdradliwe. Pamiętam, że gdy jako chłopiec wędrowałem po górach nad Doliną Aosty, w obszarze przygranicznym, zastanawiałem się często, gdzie też może znajdować się punkt rzeczywiście rozgraniczający dwa narody; nie pojmowałem, w jaki sposób ktokolwiek mógłby go określić. A jednak narody faktycznie istniały, i to bardzo odmienne.

Trzecim źródłem nieporozumień jest, moim zdaniem, mieszanie sensu szerokiego, „analogicznego" (jak by powiedzieli scholastycy; cytuję ich z ufnością, skoro zapewnia mnie Pan, że właśnie ponownie przeczytał pewne stronice z „Sumy" i „Contra gentiles") terminu „Życie" z węższym, właściwym sensem określenia „życie ludzkie". (...) Palący problem etyczny związany jest z „życiem ludzkim".

Idzie o to, że także ten punkt wymaga wyjaśnienia. Myśli się nieraz i pisze, że życie ludzkie jest dla katolików najwyższą wartością. Takie ujęcie jest co najmniej niedokładne. Nie jest ono zgodne z Ewangelią, która mówi: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą" (Mt 10, 28). Życiem mającym dla Ewangelii wartość najwyższą nie jest życie fizyczne ani nawet psychiczne (do których określenia w Ewangeliach stosowane są odpowiednio terminy greckie bios i psyche), lecz udzielone człowiekowi życie boskie (określane terminem zoe). Trzy te terminy są w Nowym Testamencie starannie rozróżniane, przy czym pierwsze dwa podporządkowane są trzeciemu: „Ten, kto kocha swoje życie (psyche), traci je, a kto nienawidzi swego życia (psyche) na tym świecie, zachowa je na życie (zoe) wieczne" (J 12, 25). Dlatego gdy mówimy „Życie" przez duże Ż, powinniśmy przede wszystkim mieć na myśli owo najwyższe i najbardziej konkretne Życie oraz Byt, którymi jest sam Bóg. To właśnie Życie przypisuje sobie Jezus („Ja jestem drogą i prawdą, i życiem" – J 14, 6), życie, do udziału w którym wezwany jest każdy mężczyzna i każda kobieta. Wartością najwyższą na tym świecie jest człowiek żyjący życiem boskim.

W świetle tego rozumiemy chrześcijańską koncepcję wartości fizycznego życia ludzkiego: jest to życie osoby wezwanej do uczestnictwa w życiu samego Boga. Dla chrześcijanina poszanowanie życia ludzkiego już od pierwszej chwili jego odrębnego zaistnienia nie jest jakimś ogólnikowym odczuciem (Pan mówi o „postawie uczuciowej", o „wyrozumowanym przekonaniu"), lecz stanięciem twarzą w twarz z konkretną odpowiedzialnością – za to właśnie, konkretne życie ludzkie, powierzone nie tylko mojej arbitralnej życzliwości czy też humanitarnym odruchom, lecz również boskiemu wezwaniu. To coś będącego nie tylko „mną", czy też czymś „moim" bądź „czymś we mnie", lecz stojącego przede mną.

Na kim jednak spoczywa boska życzliwość, gdy staję przed kimś konkretnym, kogo mogę nazwać człowiekiem? Trafnie zaznacza Pan, że „w powszechnym przekonaniu noworodek o nieodciętej jeszcze pępowinie jest już istotą ludzką". Ale „jak daleko można się tutaj cofnąć"? Gdzie znajduje się „próg"? Trafnie przywołuje Pan również subtelne rozważania Tomasza na temat rozmaitych faz rozwoju organizmu żywego. Nie jestem filozofem ani biologiem, toteż nie chcę zagłębiać się w takie kwestie. Wszyscy jednak wiemy, że dziś lepiej już jest znana dynamika rozwoju człowieka i jednoznaczność jego genetycznych determinacji, poczynając od pewnego punktu dającego się – przynajmniej teoretycznie – określić. W rzeczy samej w chwili poczęcia rodzi się nowa istota. Nowa tzn. różna od elementów, z których połączenia się kształtuje. Ta istota rozpoczyna proces rozwojowy, w wyniku którego stanie się „dzieckiem, cudem przyrodniczym, który powinniśmy zaakceptować". O tę właśnie istotę chodzi od samego początku. Jest tutaj ciągłość w identyczności.

Poza wszelką dyskusją naukową czy filozoficzną stoi fakt, że to, przed czym otwiera się tak ogromna perspektywa – zostać wezwanym po imieniu przez samego Boga – już od samego początku godne jest wielkiego szacunku. Nie chciałbym tu odwoływać się do ogólnikowego „prawa do Życia", które może pozostać chłodne i bezosobowe. W grę wchodzi tutaj konkretna odpowiedzialność wobec kogoś, kto jest adresatem wielkiej osobistej miłości – a więc właśnie odpowiedzialność wobec „kogoś". Ten ktoś, jako wezwany i umiłowany, ma już oblicze, jest przedmiotem afektu i troski. Każde sprzeniewierzenie się temu wymogowi afektu i troski musi pociągać za sobą konflikt, głębokie cierpienie, bolesne rozdarcie. Oznacza to, że powinniśmy dokładać wszelkich starań, aby taki konflikt nie zaistniał, aby takie rozdarcie nie następowało. Tego rodzaju rany goją się bardzo trudno, może nawet nie goją się nigdy. Blizny po nich nosi przede wszystkim kobieta, bo jej właśnie jako pierwszej z ufnością powierzone zostaje coś, co jest najsłabsze i najszlachetniejsze na świecie.

Jeżeli tu właśnie tkwi sedno problemu etycznego i ludzkiego, to wynikającą z niego konsekwencję społeczną można by ująć tak: w jaki sposób poszczególnym osobom i całemu społeczeństwu pomagać w możliwie najskuteczniejszym unikaniu takich rozdarć? Jak wesprzeć kogoś, kto uwikłany jest w pozorny bądź rzeczywisty konflikt obowiązków, tak by go one nie zmiażdżyły?

Kończy Pan słowami: „Od odpowiedzi na pytanie, czym jest i gdzie się zaczyna życie, zależy nasze własne życie". Zgoda, przynajmniej co się tyczy owego „czym jest"; swoją odpowiedź przedstawiłem wyżej. „Gdzie" może nadal pozostawać tajemnicą; w każdym razie podporządkowane jest wartości owego „co". Coś, co ma najwyższą wartość, zasługuje na najwyższe poszanowanie. Taki powinien być punkt wyjścia przy rozpatrywaniu najrozmaitszych konkretnych przypadków granicznych; ich rozsądzanie będzie zawsze bardzo uciążliwe, nigdy jednak pochopne.

Jedno pytanie wszakże pozostaje. Podkreśliłem z mocą, że według Nowego Testamentu liczy się nie życie fizyczne samo w sobie, lecz życie udzielane nam przez Boga. Czy w ogóle możliwy jest dialog na temat tak jednoznacznego punktu doktryny „objawionej"? Odpowiedź znajduję w licznych Pańskich stwierdzeniach wyrażających niepokój i obawę każdego z nas, gdy w którymś momencie swego życia staje twarzą w twarz z konkretnym ludzkim losem. Istnieje wspaniała metafora wyrażająca w sposób świecki to, co w istocie jest głęboko wspólne katolikom i laikom: metafora „twarzy". Lévinas mówił o niej ze strapieniem, jako o instancji niepodważalnej. Ja jednak chciałbym przypomnieć słowa Itala Manciniego z jednej z jego ostatnich książek, „Tornino i volti"; to coś w rodzaju jego testamentu. „Nasz świat, świat, w którym mamy żyć, kochać, uświęcać się, określony jest nie przez jakąś bezosobową teorię bytu ani przez zdarzenia historyczne czy zjawiska przyrodnicze, lecz przez fakt, że istnieją w nim owe niezwykłe ośrodki inności – twarze, twarze, na które mamy spoglądać, które mamy szanować i głaskać".

Carlo Maria Martini

Książka Umberta Eco i Carla Marii Martiniego „W co wierzy ten, kto nie wierzy?" w przekładzie Ireneusza Kani ukazała się w październiku nakładem Noir sur Blanc, Kraków 2018.

Umberto Eco (1932–2016) to światowej sławy włoski pisarz, wielokrotnie wskazywany jako faworyt do literackiego Nobla, autor m.in. „Imienia róży". Carlo Maria Martini (1927–2012) był znanym i popularnym jezuitą, kardynałem, arcybiskupem Mediolanu. Ks. Adam Boniecki nazwał go kiedyś „Karolem, który nie został papieżem".

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Drogi Carlo Maria Martini

stosownie do pierwotnej propozycji tego pisma znów mamy okazję do naszej cokwartalnej rozmowy. Celem tej wymiany listów jest zakreślenie obszaru dyskusji wspólnego dla laików i katolików (przy czym Pan, przypominam, występuje jako człowiek kultury i wierzący, nie zaś w szatach księcia Kościoła). Zastanawiam się jednak, czy powinniśmy poszukiwać jedynie punktów wspólnych. Czy warto, byśmy pytali się nawzajem, co myślimy o karze śmierci i  ludobójstwie, skoro okaże się niezawodnie, że w kwestii pewnych wartości panuje między nami głęboka zgoda? Jeśli mamy wieść dialog, to musi on obejmować również obszary, na których nie ma zgody. Ale to nie wszystko; jeśli na przykład laik nie wierzy w „rzeczywistą obecność", katolik zaś – co naturalne – i owszem, to fakt ten nie oznacza wzajemnego niezrozumienia, lecz po prostu szacunek dla przekonań partnera. Punkt krytyczny tkwi tam, gdzie z rozbieżności mogą rodzić się konflikty i nieporozumienia głębsze, mogące odbijać się na płaszczyźnie politycznej i społecznej.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu