Tu wyjaśnijmy drugą sprawę: byłoby z mojej strony złośliwością, gdybym z tego miejsca nakłaniał Pana do wyrażenia swojej opinii bądź do przypomnienia nam nauczania Kościoła. Prosiłbym raczej o skomentowanie przedłożonych przeze mnie refleksji i o naświetlenie ich z punktu widzenia aktualnej doktryny. Sztandar Życia, gdy już powiewa, musi poruszyć wszystkie serca; powiedziałbym nawet, że najbardziej ze wszystkich – serca niewierzących, owszem, najmocniej przywiązanych do swej „wiary" ateistów, gdyż oni właśnie, niewierzący w żadną instancję nadprzyrodzoną, w idei Życia i w odczuciu Życia odnajdują jedyną wartość, jedyne możliwe źródło etyki. Nie ma atoli pojęcia bardziej ulotnego i niepochwytnego, bardziej fuzzy, jak powiadają współcześni logicy. Jak wiedzieli już starożytni, za życie uznaje się nie tylko wszelki przejaw duszy rozumnej, lecz również zmysłowej i wegetatywnej. Co więcej, są dziś ludzie (sami się mienią „radykalnymi ekologistami"), wedle których życiem obdarzona jest sama Matka Ziemia razem ze swymi górami i wulkanami, do tego stopnia, że zadają oni sobie pytanie, czy rodzaj ludzki nie powinien zniknąć, aby planeta (której on zagraża) mogła przetrwać. Są wegetarianie rezygnujący z poszanowania życia roślinnego na rzecz ochrony zwierzęcego; są asceci orientalni osłaniający usta, aby nie połykać i nie niszczyć niewidocznych mikroorganizmów.
Ostatnio na pewnym zjeździe antropolog afrykański Harris Memel-Fote przypomniał, że normalną postawą świata zachodniego był zawsze k o s m o f a g i z m (śliczne określenie: usiłowaliśmy i usiłujemy pożreć wszechświat). Teraz wszelako powinniśmy przygotować się (niektóre kultury już to uczyniły) do jakiejś formy n e g o c j a c j i; idzie o to, by się przekonać, co człowiek może uczynić naturze, zabiegając o własne przetrwanie, i czego czynić mu nie wolno, jeśli ona ma przetrwać. Skoro w grę wchodzą negocjacje, to znaczy, że nie ma jeszcze ustalonej reguły, że drogą negocjacji należy ją dopiero ustalić. Jakoż sądzę, że – pomijając stanowiska skrajne – zawsze negocjujemy (najczęściej zresztą na płaszczyźnie emocjonalnej, nie zaś rozumowej) nasze pojmowanie szacunku wobec życia. (...)
Kiedy zaczyna się życie ludzkie? Czy są dziś (by nie powracać już do zwyczajów Spartan) tacy niewierzący, którzy by twierdzili, że określona istota staje się człowiekiem dopiero wówczas, gdy w człowieczeństwo wprowadza ją kultura, wyposażając ją w mowę i formy myślenia (jedyne to, według św. Tomasza, przypadłości zewnętrzne, z których da się wywnioskować pierwiastek rozumny, a więc jedną z różnic gatunkowych natury ludzkiej). Niewierzący, dla których nie jest przestępstwem zabicie nowo narodzonego dziecka, „niemowlęcia" właśnie i na razie wyłącznie? Nie sądzę. W powszechnym przekonaniu noworodek o nieodciętej jeszcze pępowinie jest już istotą ludzką. Jak daleko można się tutaj cofnąć? (...)
Św. Tomasz nie szczędził subtelnych a przemyślnych chwytów, aby wyjaśnić, dlaczego tak właśnie, nie inaczej, rzeczy się mają, z czego wynikła długa dyskusja o tym, jak płód przechodzi przez fazy czysto wegetatywne i zmysłowe, po których dopiero zdolny jest przyjąć duszę rozumną in actu (jestem po świeżej ponownej lekturze pięknych kwestii zarówno z „Sumy", jak i z „Contra gentiles"). Nie mam zamiaru przywoływać tutaj długich roztrząsań mających ustalić, w której fazie ciąży to definitywne „uczłowieczenie" zachodzi (również dlatego, że nie wiem, w jakim stopniu dzisiejsza teologia jest jeszcze skłonna dociekać tej kwestii w kategoriach Arystotelesowskiej potencji i aktu). Chcę tylko powiedzieć, że w obrębie samej teologii chrześcijańskiej stawiano problem progu (nad wyraz wąskiego), poza którym to, co było tylko hipotezą, zarodkiem – niejasnym artykułowaniem się życia związanego jeszcze z ciałem matczynym, zdumiewającym dążeniem do światła, nieróżniącym się wszakże od parcia z głębin ziemi nasienia rośliny, usiłującego stać się kwiatem – w pewnym momencie musi zostać uznane za animal rationale, jakkolwiek mortale. Ten sam problem stawia przed sobą również niewierzący gotów uznać, że z owej początkowej hipotezy przecież zawsze rodzi się istota ludzka. Nie jestem biologiem (ani zresztą teologiem), więc nie czuję się na siłach, aby orzekać cokolwiek sensownego o tym progu, i czy w ogóle taki próg istnieje. Nie ma matematycznej teorii katastrof zdolnej nam powiedzieć, czy istnieje jakiś punkt nagłej przemiany, eksplozji; być może skazani jesteśmy tylko na świadomość, że istnieje pewien proces, że jego rezultatem końcowym jest cud narodzin i że kwestia decyzji, do jakiego punktu wolno nam ingerować w ten proces, a od jakiego już nam tego nie wolno – nie będzie nam nigdy ani wyjaśniona, ani wytłumaczona. Tak tedy owej decyzji albo nie wolno nam podejmować w ogóle, albo też podejmowanie jej jest ryzykiem, z którego matka będzie zdawać sprawę wyłącznie przed Bogiem lub przed trybunałem własnego sumienia i przed ludzkością.
Powiedziałem, że nie chcę żądać od Pana jasnej wypowiedzi. (...) Jakie jest obecnie stanowisko teologa wobec klasycznego kreacjonizmu?
Od odpowiedzi na pytanie, czym jest i gdzie się zaczyna życie, zależy nasze własne życie. Stawianie tego pytania jest – również dla mnie, proszę mi wierzyć – braniem na siebie ciężkiego brzemienia moralnego, intelektualnego i emocjonalnego.