Powrót wrednej znajomej

Inflacja wraca w tempie zbyt szybkim, by się tym nie niepokoić.

Aktualizacja: 01.07.2019 07:47 Publikacja: 01.07.2019 07:36

Powrót wrednej znajomej

Foto: Fotorzepa/Marta Bogacz

Gdy w listopadzie 1989 r. dostałem swoją pierwszą prawdziwą pensję, wydała mi się bardzo przyzwoita, a w porównaniu z zarobkami ze spółdzielni studenckiej – nawet wysoka. Tak było na początku miesiąca, bo już w jego trakcie siła nabywcza moich zarobków zaczęła topnieć niczym masło na mocno podgrzanej patelni. Inflacja kosiła wówczas zawartość portfeli z rosnącą mocą. Drożała szczególnie żywność. Pamiętam spożywczak w Al. Jerozolimskich: ogołocone półki i tylko masło w witrynie chłodniczej, z zapierającą dech w piersiach ceną. W owym pamiętnym roku ogień inflacji stopniowo nabierał mocy – ceny w 12 miesięcy skoczyły aż o 243 proc. To nie pomyłka – ponad dwieście procent! 

Czytaj także: Inflacja przyspiesza. Koniec cudu nad Wisłą? Nie tak prędko 

Na tym tle najnowszy odczyt inflacji w czerwcu to pikuś – ledwo 2,6 proc. licząc rok do roku. Na dodatek minimalnie tylko przekracza cel inflacyjny NBP (2,5 proc. z dopuszczalną czasową odchyłką 1 pkt proc.). Ale skoro jest tak dobrze, to dlaczego czuję niepokój? Bo inflacja – ta wredna znajoma z przeszłości, pożerająca wartość oszczędności i zarobków – wraca zbyt szybko. Ledwo pół roku temu wynosiła tylko 1 proc. Obawiam się więc, czy nie wymknie się spod kontroli.

Ekonomiści powiadają, że banki centralne, które stoją na straży wartości pieniądza, w istocie zajmują się kształtowaniem oczekiwań inflacyjnych konsumentów. Dlatego w naszej części świata oficjalnie ogłaszają cel inflacyjny – w przypadku Polski i NBP to właśnie 2,5 proc. – i korzystając ze swojego instrumentarium finansowego tak starają się kształtować podaż pieniądza, by ten cel osiągnąć i utwierdzić oczekiwania obywateli.

Problemy zaczynają się, gdy konsumenci nabiorą przekonania, że ceny będą rosły szybciej, znacznie szybciej niż obiecuje bank centralny. Wtedy skłonność do akceptacji podwyżek się zwiększa. A gdy już inflacja faktycznie urośnie, pracownicy zwrócą się ku pracodawcom z żądaniem podwyżek płac, by odzyskać siłę nabywczą swoich dochodów. Podwyżki pensji z jednej strony zwiększą strumień gotówki płynący na rynek, a z drugiej zmuszą firmy do szukania rekompensaty wyższych kosztów w wyższych cenach wyrobów. I pętla się zamknie. Ekonomiści nazywają to efektem drugiej rundy, grożącym – używając lotniczej metafory – wejściem gospodarki w inflacyjny korkociąg.

My właśnie znajdujemy się w momencie, który grozi wejściem w taki korkociąg. Przy 4-5-proc. wzroście gospodarczym rządzący prowadzą tzw. procykliczną politykę fiskalną, tzn. zwiększają wydatki budżetowe jeszcze bardziej nakręcając koniunkturę, już i tak rozbuchaną ponad potencjał gospodarki. Kupują tym wyborcze poparcie. Dość wspomnieć piątkę Kaczyńskiego, która wyrwie ze wspólnej kasy 45 mld zł rocznie. Z samego powiększonego 500+ popłynie na rynek tylko w najbliższych trzech miesiąca ponad 4 mld zł, a w ciągu roku 20 mld zł. 

Handel i producenci już się głowią, jak zagospodarować tę mannę. Dla nich to okazja do zrekompensowania sobie ponad 8-proc. wzrostu płac. Tym ważniejsza, że rząd na kolejny rok forsuje znaczny wzrost płacy minimalnej. Ponadto wprowadzenie Pracowniczych Planów Kapitałowych wkrótce obciąży pracodawców 1,5-proc. składką, a pracowników może zachęcić do żądania rekompensaty płaconej przez nich składki 2-proc.

Widząc orgię wydatków socjalnych konsumenci czują obawę przed jej skutkami. W czym utwierdza ich dramatyczny wręcz skok cen żywności – ponad dwukrotnie przekraczający tempo ogólnej inflacji. Tempo wzrostu cen najczęściej kupowanych towarów jest już dużo powyżej wskaźnika podawanego przez GUS. To działa na wyobraźnię konsumentów i tworzy środowisko sprzyjające zmianie oczekiwań inflacyjnych, a w dalszej perspektywie wejściu w inflacyjny korkociąg.

Sprzyjają temu sygnały płynące z NBP, który prowadzi za obecnej władzy miękką, stanowiącą dopalacz dla i tak świetnej koniunktury politykę pieniężną. Dotychczas nieustająco zapewniał, że inflacja jest pod kontrolą, więc stóp procentowych nie ruszy, być może nawet do 2022 r. Ba, jeszcze niedawno słychać było spekulacje o obniżce stóp. Skutek: kredyty pozostają tanie, co podkręca koniunkturę, a ciułacze są karani za oszczędzanie w bankach dramatycznie niskimi odsetkami od lokat. Oprocentowanie 0,3 proc. rocznie (minus podatek) przy inflacji sięgającej 2,6 proc. to sytuacja ocierająca się o zabór mienia, wyjątkowo szkodliwa w kraju, w którym systemowym problemem jest niedobór oszczędności krajowych.

To także wyraźny sygnał, że wredna znajoma z przeszłości ma zielone światło do pustoszenia portfeli Polaków. Jest więc się czym martwić.

Gdy w listopadzie 1989 r. dostałem swoją pierwszą prawdziwą pensję, wydała mi się bardzo przyzwoita, a w porównaniu z zarobkami ze spółdzielni studenckiej – nawet wysoka. Tak było na początku miesiąca, bo już w jego trakcie siła nabywcza moich zarobków zaczęła topnieć niczym masło na mocno podgrzanej patelni. Inflacja kosiła wówczas zawartość portfeli z rosnącą mocą. Drożała szczególnie żywność. Pamiętam spożywczak w Al. Jerozolimskich: ogołocone półki i tylko masło w witrynie chłodniczej, z zapierającą dech w piersiach ceną. W owym pamiętnym roku ogień inflacji stopniowo nabierał mocy – ceny w 12 miesięcy skoczyły aż o 243 proc. To nie pomyłka – ponad dwieście procent! 

Pozostało 84% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację