Gdy w listopadzie 1989 r. dostałem swoją pierwszą prawdziwą pensję, wydała mi się bardzo przyzwoita, a w porównaniu z zarobkami ze spółdzielni studenckiej – nawet wysoka. Tak było na początku miesiąca, bo już w jego trakcie siła nabywcza moich zarobków zaczęła topnieć niczym masło na mocno podgrzanej patelni. Inflacja kosiła wówczas zawartość portfeli z rosnącą mocą. Drożała szczególnie żywność. Pamiętam spożywczak w Al. Jerozolimskich: ogołocone półki i tylko masło w witrynie chłodniczej, z zapierającą dech w piersiach ceną. W owym pamiętnym roku ogień inflacji stopniowo nabierał mocy – ceny w 12 miesięcy skoczyły aż o 243 proc. To nie pomyłka – ponad dwieście procent!
Czytaj także: Inflacja przyspiesza. Koniec cudu nad Wisłą? Nie tak prędko
Na tym tle najnowszy odczyt inflacji w czerwcu to pikuś – ledwo 2,6 proc. licząc rok do roku. Na dodatek minimalnie tylko przekracza cel inflacyjny NBP (2,5 proc. z dopuszczalną czasową odchyłką 1 pkt proc.). Ale skoro jest tak dobrze, to dlaczego czuję niepokój? Bo inflacja – ta wredna znajoma z przeszłości, pożerająca wartość oszczędności i zarobków – wraca zbyt szybko. Ledwo pół roku temu wynosiła tylko 1 proc. Obawiam się więc, czy nie wymknie się spod kontroli.
Ekonomiści powiadają, że banki centralne, które stoją na straży wartości pieniądza, w istocie zajmują się kształtowaniem oczekiwań inflacyjnych konsumentów. Dlatego w naszej części świata oficjalnie ogłaszają cel inflacyjny – w przypadku Polski i NBP to właśnie 2,5 proc. – i korzystając ze swojego instrumentarium finansowego tak starają się kształtować podaż pieniądza, by ten cel osiągnąć i utwierdzić oczekiwania obywateli.
Problemy zaczynają się, gdy konsumenci nabiorą przekonania, że ceny będą rosły szybciej, znacznie szybciej niż obiecuje bank centralny. Wtedy skłonność do akceptacji podwyżek się zwiększa. A gdy już inflacja faktycznie urośnie, pracownicy zwrócą się ku pracodawcom z żądaniem podwyżek płac, by odzyskać siłę nabywczą swoich dochodów. Podwyżki pensji z jednej strony zwiększą strumień gotówki płynący na rynek, a z drugiej zmuszą firmy do szukania rekompensaty wyższych kosztów w wyższych cenach wyrobów. I pętla się zamknie. Ekonomiści nazywają to efektem drugiej rundy, grożącym – używając lotniczej metafory – wejściem gospodarki w inflacyjny korkociąg.