Wojciech Mann: "Ponuraki i ciemniaki" nienawidzą rock&rolla

Wojciech Mann mówi o swojej książce poświęconej ojcu Kazimierzowi - artyście, malarzowi, dekoratorowi, o losach rodziny, o pracy w Trójce i instytucjach kultury.

Aktualizacja: 01.01.2019 07:30 Publikacja: 30.12.2018 16:57

Wojciech Mann z ojcem Kazimierzem ok. 1960 roku

Wojciech Mann z ojcem Kazimierzem ok. 1960 roku

Foto: Znak/Archiwum Rodziny Mannów

Jak rodził się pomysł na książkę „Artysta. Opowieść o moim ojcu” – dekoratorze, ilustratorze, malarzu, który fascynował pana również jako reprezentant przedwojennej Polski i Lwowa?

Impulsem, który uruchomił wszystkie zdarzenia, była nie tyle chęć napisania o ojcu, co ostatecznie zrobiłem, ile chęć pokazania tego, co stworzył. Naturalną rzeczą stało się pozbieranie wszystkiego tego, co udało się zachować, bo wiele prac, jakie powstały na zlecenie, rozproszyło się i nie wróciło do nas. Na szczęście ojciec tworzył i malował również z potrzeby serca, bez związku z planami publicznej prezentacji, i to, co powstało właśnie w ten sposób, przetrwało. A kiedy już poukładaliśmy z żoną i synem zachowane prace i zawiesiliśmy je w pięknych ramkach na ścianach domu, pomyślałem, że byłoby mi strasznie wstyd, gdybyśmy cieszyli się tą kolekcją sami, nie prezentując jej światu. Od początku miałem bowiem niezachwiane wrażenie, że ma wielką wartość, a nie tylko sentymentalną – dla nas.

Pana ojciec nie był artystycznym wyjątkiem w rodzinie, co miało wpływ także na pana zainteresowania.

Wiadomości na ten temat dochodziły do mnie sukcesywnie, w naturalny sposób: nie zasiadaliśmy, żeby prowadzić rozmowy programowe na temat historii rodziny, również dlatego, że po wojnie była w rozsypce. Najstarszy z braci Tadeusz, biochemik, przebywał w Anglii na uniwersytecie w Cambridge, gdzie jeszcze przed wojną był stypendystą Fundacji Rockefellera, a po wojnie odcięła go od nas żelazna kurtyna. Roman, scenograf, mieszkał w Łodzi i zakończył życie w 1960 r., przedwcześnie, absurdalnie, bez sensu.

Już przed wojną zaprojektował Dom Zdrojowy w Krynicy, a po wojnie m.in. Teatr Zagłębia w Sosnowcu i słynną Salę Malinową w łódzkim Grand Hotelu. Ale był znany głównie jako scenograf arcydzieł filmowej „szkoły polskiej”.

Tak było. A gdy rodzina żyła w rozsypce, bo my mieszkaliśmy w Warszawie, rozmowy o niej dotyczyły tych czasów, kiedy bracia byli razem, czyli przed wojną. Ale już wcześniej rodzina miała osiągnięcia artystyczne. Mój stryjeczny dziadek Józef Mann był słynnym śpiewakiem operowym.

 Występował w operach Wiednia, Monachium, Berlina.

Na tyle liczącym się, że gdy miał kontrakt w Berlinie i nagrywał tam płyty, dyrekcja Metropolitan Opera po wycofaniu się słynnego Caruso zdecydowała, że zastąpi go właśnie Józef Mann. Niestety, tuż przed wyjazdem do Nowego Jorku dostał ataku serca podczas przedstawienia w Berlinie i zmarł, schodząc ze sceny. O tym się mówiło w domu.

Scenografię tych opowieści stanowiło komunalne mieszkanie na Powiślu, zajmowane przez trzy rodziny, gdy tuż za ścianą straszył wyłom w kamienicy, smutna pamiątka po bombardowaniu Warszawy.

Z dzisiejszej perspektywy albo dzisiejszych młodych pokoleń, które nie zetknęły się z tamtymi czasami – pejzaż, o jakim pan mówi, może wydać się totalnym absurdem, a poszczególne elementy nie dają się złożyć w logiczną całość. Jednak dla takiego dzieciaka jak ja były naturalną rzeczywistością, dlatego nie czułem nic dziwnego, że po wysłuchaniu opowieści ojca o studiach w wiedeńskiej akademii szedłem z kolegami bawić się na gruzach Powiśla, gdzie znajdowaliśmy resztki karabinów, samochodów i trzeba było uważać, by nie wpaść do piwnic wypalonych kamienic, pomiędzy którymi stała moja szkoła na Drewnianej, zbudowana jeszcze w carskich czasach. Rozmowy o wojnie były czymś tak oczywistym jak ona sama, a stała się także cezurą, bo przecież nieustannie używało się frazy „przed wojną”, jakby rodzice przyjechali do Warszawy z innego kraju, gdzie miasta były niezniszczone, a w sklepach można było kupić pomarańcze. „Tak, naprawdę? Codziennie?” – pytałem z niedowierzaniem.

Polichromie pana taty były na stacji kolejki na Gubałówce, w Muzeum Techniki i na Dworcu Gdańskim, co można zobaczyć w filmie Barei „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”. A scenografie stryja Romana m.in. w „Kanale” Wajdy, „Matce Joannie od Aniołów” Kawalerowicza, „Krzyżakach” Forda. Jako dziecko miał pan świadomość wagi tych projektów?

To kluczowe pytanie, ponieważ wciąż powracam do uporczywego uświadamiania sobie rangi tego, czego dziecko ma prawo nie doceniać. Kiedy dziś mówimy o filmach, uznanych za część kanonu światowej kinematografii, to przecież przypominam sobie te momenty, kiedy mój stryj wspominał tacie: „Wiesz robimy z Andrzejem nowy film”, a ja nie mogłem mieć pojęcia, że powstanie arcydzieło. Coś, co stanowi temat zwykłej rodzinnej rozmowy, okazywało się wykwitem wielkiego talentu. Do dziś mam poczucie dwoistości tamtego czasu, zwłaszcza kiedy przypomnę sobie lekko zapyziałą pracownię ojca, gdzie malował farbami zdobytymi po wielkich bojach.

Dzieci artystów czują się przytłoczone albo zainspirowane. Jak było z panem, który zgodnie z duchem czasów zaangażował się w nową sztukę, czyli muzykę rockową?

Idealnym słowem do zrozumienia rodzinnych relacji była tolerancja, w której duchu mój ojciec i jego bracia wzrastali: tolerancja dla różnych osobowości i talentów, jakie reprezentują. Chociaż poszedłem w innym kierunku niż ojciec, nie spotkałem się z żadnymi oznakami rozczarowania. Ojciec mówił: „Skoro interesuje cię muzyka, to rób, co lubisz, bylebyś robił to porządnie, z klasą”. Oczywiście mama miała inne wyobrażenia na temat mojej przyszłości, które legły w gruzach, gdy wylano mnie ze studiów w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. Ojciec łagodził jej poczucie zawodu, mówił, że to nie jest koniec świata i trzeba dać mi szansę. Miał do tego powód, poszedł bowiem przecież na rozmowę z moimi wykładowcami, tak zwanymi marcowymi docentami, i przekonał się, że miałem do czynienia z ludźmi reprezentującymi, i tu trzeba dać cudzysłów, „inne wartości”.

Czy interesując się rock and rollem, miał pan poczucie, że związał się z muzyką, która wyraża także bunt przeciwko powojennej rzeczywistości PRL?

Prawda jest taka, że „ponuraki i ciemniaki” nienawidzą rock and rolla. Tak było wtedy i tak jest dzisiaj. Miałem szczęście, że w okresie dorastania trafiłem na podobnie jak ja myślących kolegów. Żyliśmy w grupie, która może nawet nieświadomie, ale walczyła z peerelowskim buractwem i odcinaniem się od świata z obawy przed tym, jak rzekomo jest dla nas groźny. To, co robiliśmy, było fantastyczne.

Wspomina pan o planowanym w Finlandii spotkaniu ojca z bratem Tadeuszem, do którego nie doszło. Taka była rzeczywistość podzielonej Europy, ale wcześniej pana ojciec trafił do stalinowskiego więzienia.

Wspominam w książce o tym, co udało mi się odtworzyć, bo ojciec nie lubił o tym opowiadać. Więcej o wymyślonych zarzutach wobec ojca opowiadała mama. Prokurator zaczął bardzo dzielnie, z grubej rury, żądając dla ojca kary śmierci, domagając się stracenia mojego ojca. Pamiętam odwiedziny ojca w więzieniu Gęsiówka. Potem tata wyszedł. Byłem za mały, żeby cokolwiek z tego rozumieć. Dziś wiem, że to był niejedyny proces, podczas którego przypisywano wymyślone winy ludziom, którzy nie podobali się komunistycznej władzy. Oczywiście jakiś haczyk musiał być. Jedna lub druga praca ojca ukazała się w prasie w czasie niemieckiej okupacji, od tego jednak daleka droga do faktycznej kolaboracji. Poza tym, sytuacja w okupowanej Polsce była dla ludzi o niemieckich korzeniach szczególnie trudna. Przecież moja rodzina jeszcze przed wojną zdecydowanie odmówiła przyjęcia niemieckiego obywatelstwa, co zostało szczegółowo odnotowane przez nazistów. Ojciec mówił z dumą o deklaracji polskości wszystkich Mannów z jego rodziny. Odłamek kwestii przyjęcia niemieckiego obywatelstwa trafił również we mnie, długo po wojnie. Już w latach 70. wracałem z Anglii, miałem jakieś komunikacyjne komplikacje i musiałem przejechać pociągiem przez Republikę Federalną Niemiec. Wymagało to uzyskania wizy tranzytowej, co dla studenta, którym wówczas byłem, nie stanowiło większego problemu. Wtedy urzędnik w konsulacie niemieckim zaproponował mi zamiast wizy tranzytowej pobytową, sugerując. że z moim nazwiskiem na pewno znajdę sobie niemieckich krewnych. To było otwarte zaproszenie do zmiany obywatelstwa.

Czy bywał pan w miejscach, które pana ojciec dekorował?

Pamiętam dosłownie jak przez mgłę pierwszą lub drugą moją wyprawę z mamą do Zakopanego zimą i przeżycie, jakim dla każdego dzieciaka był wjazd kolejką torową na Gubałówkę. Mama wspominała, że na ścianie był motyw zaprojektowany przez ojca, a w innym miejscu rozgrzewali się wódeczką. Wspomnienia z obecności na Dworcu Gdańskim kojarzą mi się, niestety, źle, bo odprowadzałem tam w 1968 r. kolegów zmuszonych do wyjazdu z Polski. Później dworzec spłonął.

Pewnie ze wstydu. A czy ojciec dawał panu życiowe wskazówki w ostatnich latach, przed śmiercią, czy raczej to, jak żył, było jedyną wskazówką?

Raczej to drugie. Pamiętam jego komentarze do różnych wydarzeń, ale nie zdarzyło się tak, że kierował mnie na jedyną, jego zdaniem, właściwą drogę życia. To nie było w jego stylu. Mentorskich odruchów nie zanotowałem.

Wspominał pan o zarzutach sfabrykowanych na potrzeby procesów w czasach, chciałoby się powiedzieć, słusznie minionych, tymczasem polityczna gra z użyciem aparatu karnego powraca, a można powiedzieć, że trwała zawsze.

Zmieniają się proporcje, szyldy, nazwiska, jednak metodologia i tendencja w działalności niektórych ludzi jest taka sama jak kiedyś. Chodzi o to, by poczuć siłę rządzenia, zatłuc swobodę i myślących inaczej, co jest zgodne z mentalnością gomułkowską, która też nie wzięła się znikąd. Smutno na to patrzeć.

Myślał pan nad tym, co powie na pogrzebie Kory Jackowskiej, wspominając jej determinację do mówienia prawdy w PRL i dzisiejszej „parodii demokracji”, co miało mocny oddźwięk?

Dla mnie to było naturalne. Przez lata pracy w radiu obcuję z sytuacją mniej lub bardziej uświadamianej autocenzury, a nie mówię tylko o jej politycznym aspekcie. Mam na myśli również estetykę słowa czy zwykłą, a przecież trudną do zrozumienia, niechęć do innych. Bywa, że sami nakładamy na siebie ograniczenia, a chodzi o to, żeby takie zachowanie nie oznaczało przekroczenia granicy strachu, bo wtedy jest naprawdę bardzo źle. To oznacza autocenzurę, która przybiera najgorszą postać, gdy zastanawiamy się, czy nie zostaniemy opacznie zrozumiani, gdyby ktoś chciał się czegoś na siłę doszukać. Żeby czytelnicy dobrze to zrozumieli: już kilkanaście razy w życiu przygotowałem audycję złożoną z piosenek, których tytuł różnie może się kojarzyć, co zależy od intencji i poziomu oceniającego. Uwielbiam takie zabawy. W takim kontekście „Płoną góry, płoną lasy” Czerwonych Gitar mogą być hymnem strażaków, a jednocześnie zachętą do niszczenia przyrody lub do buntu przeciwko ministrowi Szyszce. Wszystkim! W upolitycznionej do paranoi rzeczywistości wszystko może mieć podtekst. A jeżeli czytam teraz, że jakiś gość w świątecznych życzeniach doszukał się w księżycu symbolu islamu – to przykład paranoi mamy jak na tacy.

Bez względu na roszady na dyrektorskich stanowiskach twórcy, artyści nie porzucają już instytucji, tylko walczą o ich publiczny charakter, m.in. w Starym Teatrze w Krakowie. Pan też trwa w Trójce.

Kiedy ktoś mnie pyta, czy godząc się na obecny porządek, nie czuję niesmaku, pracując w stacji radiowej podporządkowanej obecnej władzy – odpowiadam, że Trójka była moim domem, zanim oni przyszli. Myślę, że także artyści Starego nie działają tak, jak postanowili działać, tylko dlatego, żeby zarobić, a również z myślą o widzach, którzy przychodzili do teatru, zanim doszło do zmiany. Jeśli chodzi o mnie, groza mnie ogarnia, gdy pomyślę, że rośnie pokolenie, dla którego dominującą estetyką będzie disco polo. Nie chodzi o piętnowanie disco polo, tylko o prezentację innych możliwości, innych gatunków. Generalnie w demokracji chodzi o to, żeby była możliwość różnorodności.

Jak rodził się pomysł na książkę „Artysta. Opowieść o moim ojcu” – dekoratorze, ilustratorze, malarzu, który fascynował pana również jako reprezentant przedwojennej Polski i Lwowa?

Impulsem, który uruchomił wszystkie zdarzenia, była nie tyle chęć napisania o ojcu, co ostatecznie zrobiłem, ile chęć pokazania tego, co stworzył. Naturalną rzeczą stało się pozbieranie wszystkiego tego, co udało się zachować, bo wiele prac, jakie powstały na zlecenie, rozproszyło się i nie wróciło do nas. Na szczęście ojciec tworzył i malował również z potrzeby serca, bez związku z planami publicznej prezentacji, i to, co powstało właśnie w ten sposób, przetrwało. A kiedy już poukładaliśmy z żoną i synem zachowane prace i zawiesiliśmy je w pięknych ramkach na ścianach domu, pomyślałem, że byłoby mi strasznie wstyd, gdybyśmy cieszyli się tą kolekcją sami, nie prezentując jej światu. Od początku miałem bowiem niezachwiane wrażenie, że ma wielką wartość, a nie tylko sentymentalną – dla nas.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Kultura
Decyzje Bartłomieja Sienkiewicza: dymisja i eurowybory
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Kultura
60. Biennale Sztuki w Wenecji: Złoty Lew dla Australii
Kultura
Biblioteka Narodowa zakończyła modernizację Pałacu Rzeczypospolitej
Kultura
Muzeum Narodowe w Krakowie otwiera jutro wystawę „Złote runo – sztuka Gruzji”