To jeszcze jeden czynnik, który osłabia pozycję Theresy May na pięć miesięcy przed opuszczeniem przez Zjednoczone Królestwo UE. Premier i tak już nie ma większości w parlamencie, Partia Konserwatywna jest podzielona, a złożone przez rząd obietnice zakładają dwa sprzeczne zobowiązania: utrzymania otwartej granicy między Republiką Irlandii i Irlandią Północną oraz wyjście całego kraju z jednolitego rynku.

„Times" pisze, że w MSZ zaczęto „na wszelki wypadek" szykować plan powtórnego referendum. Premier May podkreśla, że do tego nie dojdzie, byłoby to sprzeczne z regułami demokracji – społeczeństwo wypowiedziało się już w 2016 r. Jednak stojący na czele kampanii na rzecz powtórnego głosowania były doradca ds. komunikacji Tony'ego Blaira Alastair Campbell wyraża zdanie wielu, mówiąc, że dwa lata temu mało kto się spodziewał, że negocjacje rozwodowe pójdą tak źle i teraz wyborcy mają prawo raz jeszcze podjąć decyzję.

Powtórne referendum wcale nie jest jednak cudownym sposobem na uratowanie Wielkiej Brytanii przed wyjściem z UE bez żadnego porozumienia. Przygotowania do takiego głosowania zajęłyby wiele miesięcy, dużo więcej, niż zostało do brexitu. Także wynik głosowania wcale nie jest przesądzony, bo choć sondaże pokazują przesunięcie opinii publicznej ku pozostaniu we Wspólnocie, to zasadniczo kraj jest wciąż podzielony na pół. O ile kampania przed głosowaniem latem 2016 r. była brutalna, o tyle można sobie wyobrazić, że teraz jej temperatura byłaby o wiele wyższa. Szczególnie może to być widoczne w Szkocji i Irlandii Północnej, gdzie kłopoty z brexitem bardzo wzmocniły poparcie dla zwolenników wyjścia tych regionów z Wielkiej Brytanii.

Pozostają wreszcie sprawy proceduralne. Co prawda laburzyści otworzyli furtkę do ponownego referendum, ale zrobili to bardzo dwuznacznie. Wcale nie wiadomo, czy w parlamencie znalazłaby się większość na rzecz przeprowadzenia ponownego referendum. A póki sprawa jest otwarta, Theresa May ma jeszcze jeden front, na którym musi walczyć.