W zapowiadanej od wielu dni drugiej części raportu o dopingu i korupcji w lekkoatletyce nie ma żadnych rewelacji, poza dobrze znaną: były szef Międzynarodowej Federacji Lekkoatletycznej (IAAF) Senegalczyk Lamine Diack i jego dwaj synowie gangsterzy stworzyli system korupcyjny, dzięki któremu dopingowi przestępcy mogli uniknąć kary.
Pierwsza część raportu była wstrząsająca, przede wszystkim dla Rosji, druga miała być dla Kenii, a nawet Jamajki, ale nie była. Szef WADA Dick Pound przyznał, że cały komitet wykonawczy IAAF musiał wiedzieć o praktykach rodziny Diacków i machinacjach Rosjan, ale niczego nie robił. Jednak gdy padały następne pytania o rolę lorda Sebastiana Coe, który przez wiele lat był zastępcą Lamine'a Diacka, a dziś rządzi IAAF, Pound odpowiedział, że Anglik jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu i powinien poprowadzić lekkoatletykę do lepszych czasów.
Jeśli taki będzie koniec tej afery, to wszyscy, którzy twierdzili, że sport sam nigdy się nie oczyści, zyskają nowe argumenty, a młodzi lekkoatleci definitywnie stracą wiarę w uczciwość ludzi rządzących IAAF. Na szczęście skończyły się czasy, gdy sport prał swoje brudy tylko we własnej pralni, i śledztwo francuskiego wymiaru sprawiedliwości i Interpolu trwa. Za jednym z synów Diacka został wysłany list gończy, śledczy zapewniają, że wcześniej czy później przestępca ten zostanie sprowadzony do Francji i będzie zeznawał.
Rosjanie też mogą być zadowoleni. Agencja Associated Press napisała, że cena za prawa telewizyjne do mistrzostw świata w Moskwie (2013) w niezrozumiały sposób wzrosła z 6 do 25 milionów dolarów, po tym jak IAAF (właściciel imprezy) zawarł umowę sponsorską z rosyjskim bankiem. Pound zbył to krótkim stwierdzeniem: „Nic o tym nie wiem".
Jak z tego widać, strach o igrzyska w Rio jest chyba większy niż chęć poważnego rozliczenia się z korupcyjno-dopingową przeszłością. To zły znak i sygnał, że wiatr odnowy cichnie.