Andrzej Stec: Krok bliżej do ugody

Obie strony sporu o rozliczenie kredytów frankowych uważają, że decyzja europejskiego Trybunału jest dla nich korzystna.

Aktualizacja: 29.04.2021 21:13 Publikacja: 29.04.2021 21:00

Andrzej Stec: Krok bliżej do ugody

Foto: shutterstock

Temat kredytów frankowych to emocjonalny i niekończący się serial. Ale też ważna sprawa dla dużej części polskiego sektora bankowego stanowiącego układ nerwowy całej gospodarki. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej na wniosek gdańskiego Sądu Okręgowego miał w czwartek przechylić szalę zwycięstwa w jedną bądź w drugą stronę, podejmując stosowną uchwałę. Niestety, tak się nie stało i niepewność pozostanie z nami przynajmniej do majowych posiedzeń Sądu Najwyższego.

Obie strony frankowego tasiemca interpretują czwartkową unijną uchwałę na swoją korzyść. Z jednej strony są frankowicze, a więc osoby, które kilkanaście lat temu zaciągnęły tańsze wtedy od złotowych kredyty w szwajcarskiej walucie. To spora grupa, bo od 2005 r. takich kredytów udzielono w Polsce około 600 tys. Niektórzy byli świadomi podejmowanego ryzyka walutowego, inni zostali skutecznie zachęceni przez doradców bankowych. Pech chciał, że złoty systematycznie się osłabiał, a frank dodatkowo rósł w siłę. Przeciętny frankowicz, po upływie połowy „życia" swojego kredytu, w przeliczeniu na złote, wciąż ma do spłacenia mniej więcej tyle, ile w dniu... zaciągnięcia długu. Według prawników reprezentujących frankowiczów Trybunał wytrąca argumenty banków i m.in. oddala ryzyko żądania przez nie wynagrodzenia za korzystanie z kapitału w przypadku unieważnienia umowy. To ważne, bo wiele osób boi się właśnie takich „reperkusji".

Po drugiej stronie stoją banki – w tym te, których udziałowcem jest Skarb Państwa. Szybko rosnąca liczba osób, które często zmobilizowane przez aktywne kancelarie prawne próbują na drodze sądowej unieważnić umowy kredytowe, ma dla banków niemałe znaczenie. Oznacza choćby konieczność tworzenia olbrzymich rezerw, co przekłada się na wyniki finansowe oraz pogarsza ważne współczynniki i wskaźniki. Podstawowy zarzut to ten, że banki tak naprawdę nie udzielały kredytów frankowych, lecz złotowe, jedynie przeliczane i rozliczane frankowym kursem (tzw. swap walutowo-procentowy).

Przedstawiciele sektora zwracają uwagę, że – jak wynika z uchwały TSUE – sama wola klienta banku nie może już decydować o unieważnieniu umowy. Ponadto to sąd krajowy ma rozstrzygać o ważności takiej umowy. Czyli nie ma jednej wyraźnej „wytycznej" we frankowych sporach. To chyba najbardziej spodobało się akcjonariuszom i inwestorom. Po ujawnieniu czwartkowej uchwały giełdowe kursy „frankowych" banków wyraźnie podskoczyły, zwłaszcza mocno zaangażowanego w sprawę największego w Polsce PKO BP.

Mimo wszystko wydaje się, że perspektywa długiej drogi do prawomocnego wyroku sądowego może mocniej zachęcić klientów do zawierania ugód z bankami, czyli podziału strat mniej więcej po połowie.

W grze jest propozycja Komisji Nadzoru Finansowego, która przewiduje przeliczenie kredytu frankowego na złotowy według kursu i warunków z dnia jego zaciągnięcia, ze wszystkimi skutkami. Tylko same banki muszą tego chcieć i to proponować. Problem w tym, że tu nie widać powszechnego i solidarnego zapału.

Temat kredytów frankowych to emocjonalny i niekończący się serial. Ale też ważna sprawa dla dużej części polskiego sektora bankowego stanowiącego układ nerwowy całej gospodarki. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej na wniosek gdańskiego Sądu Okręgowego miał w czwartek przechylić szalę zwycięstwa w jedną bądź w drugą stronę, podejmując stosowną uchwałę. Niestety, tak się nie stało i niepewność pozostanie z nami przynajmniej do majowych posiedzeń Sądu Najwyższego.

Pozostało 84% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację