Ewentualna wygrana wyborcza Donalda Trumpa nie jest już nierealnym scenariuszem, po tym jak FBI niespodziewanie wznowiło śledztwo w sprawie e-maili z Departamentu Stanu, które z naruszeniem zasad bezpieczeństwa znalazły się na prywatnym serwerze Hillary Clinton oraz na komputerach jej współpracowników. Przewaga Clinton w sondażach, wynosząca nawet 12 pkt proc., stopniała w ciągu kilku dni, a w środę pierwszy sondaż przyznał zwycięstwo Trumpowi. Choć analitycy Goldman Sachs jeszcze w zeszłym tygodniu uznawali to za mało prawdopodobne, to może się okazać, że w USA powtórzy się scenariusz znany z czerwcowego, brexitowego referendum w Wielkiej Brytanii. Tam, wbrew sondażom, obywatele zagłosowali za wyjściem kraju z UE, buntując się przeciwko swoim elitom. Analitycy Citigroup piszą więc o „czarnym łabędziu", czyli zaskakującym scenariuszu mogącym ukształtować wynik wyborów. Na rynki stopniowo wraca niepewność, która może narastać aż do dnia wyborów. Wielu analityków wskazuje, że zwycięstwo Hillary Clinton przyjęte zostałoby z uczuciem ulgi przez amerykańską giełdę i wiele spośród światowych parkietów, wygrana Trumpa mogłaby przynieść zaś poważną przecenę ze względu na brak pewności co do polityki nowej administracji. Polityki, która może być pod wieloma względami niekonwencjonalna.
Rzadko jednak omawia się scenariusz mówiący, że wynik wyborczy będzie kwestionowany przez przegranego kandydata, a uczciwość wyborów zostanie podana w wątpliwość. Amerykański kampanijny dreszczowiec może w takim wariancie rozwoju sytuacji trwać całymi miesiącami i wywoływać podwyższoną zmienność na rynkach.
Tradycja kwestionowania
Kwestionowanie wyniku wyborów jest tak stare, jak instytucja głosowania powszechnego. Dawało ono o sobie znać również w amerykańskiej historii, czemu sprzyjał skomplikowany system głosów elektorskich. Po wyborach z 1876 r. Rutherford Hayes został uznany za prezydenta elekta dopiero wtedy, gdy specjalna komisja Kongresu przyznała mu 20 spornych głosów elektorskich. Doszło wówczas do politycznego handlu między republikanami a demokratami, a Hayes był przez to nazywany „Rutherfraud" (gra słów – „fraud" oznacza w języku angielskim „oszust"). Gdy w 1960 r. wybory wygrał bardzo małą przewagą John F. Kennedy, niektórzy podejrzewali, że zwyciężył on nad Richardem Nixonem dzięki masowemu kupowaniu przez mafię głosów w Chicago. To właśnie głosy elektorskie ze stanu Illinois przesądziły o jego zwycięstwie, a po latach okazało się, że te posądzenia były słuszne. O wyniku wyborów z 2000 r. de facto zdecydował Sąd Najwyższy, dając głosy elektorskie z Florydy (i co za tym idzie, zwycięstwo w całym kraju) George'owi W. Bushowi. Gdy później ponownie przeliczono tam głosy, okazało się, że bardzo niewielką przewagą wygrał w tym stanie Al Gore. Wielu demokratów wskazywało na nieprawidłowości podczas wyborów z 2000 i 2004 r. Należał do nich m.in. obecny prezydent Barack Obama. Obecnie z oburzeniem przyjmują sugestie Donalda Trumpa, że tegoroczne wybory będą nie do końca uczciwe. Trump podczas jednej z debat wyborczych mówił, że utrzyma wszystkich nieco w niepewności co do uznania wyników głosowania. Potem na jednym ze swoich wieców oznajmił: – Uznam wynik wyborów. Po tym jak je wygram!
– Nie można też wykluczyć scenariusza podobnego do tego, z którym mieliśmy do czynienia w 2000 r., gdy o wyborze George'a Busha zdecydował werdykt amerykańskiego Sądu Najwyższego (po 36 dniach od daty głosowania). Donald Trump już zapowiedział, że w przypadku przegranej będzie kwestionował wynik wyborów. Oznaczałoby to przedłużenie okresu perturbacji rynkowych nawet o kilka tygodni – twierdzi Roman Przasnyski, główny analityk Gerda Broker.
– W przypadku, gdyby Clinton wygrała niewielką przewagą, mamy gwarancję tego, że Trump będzie agresywnie kontestował wynik wyborów na drodze sądowej. Zamieszki są również możliwe – wskazuje Andrew Hunter, ekonomista z firmy badawczej Capital Economics.