Powiadamy, że jedyną coś wartą jej postacią jest wersja liberalna, więc zapewniająca pełnię wolności wszystkim, nie tylko tym, którzy przegrali wybory, ale także mniejszościom: seksualnym, etnicznym, religijnym i jakie jeszcze mogą zaistnieć. Tych, którzy przegrali, należałoby szanować nie tylko ze względu na przyzwoitość, ale przezorność: kiedyś znów mogą wygrać i spuścić manto obecnej władzy; chociaż są partie, które tej prostej – zwykle zawartej w konstytucji – zasady nie pojmują.

Ale jak szanować tych, których wartości nie podzielamy, a zwłaszcza takich, co nas denerwują; niech więc siedzą cicho i nie rzucają się zbytnio w oczy! Ale oni z kolei – chociaż są w nieustającej mniejszości – też domagają się swobody nie gorszej niż rządząca większość. Trzeba więc uznać, że albo zwycięzcy wyborów zawsze mają rację, w myśl starej zasady: „czyja władza, tego religia". Albo też ustanowić umocowane w konstytucji instytucje stojące na straży praw mniejszości i tak się zwykle dzieje: mamy więc Trybunał Konstytucyjny, różne sądy odwoławcze, rozmnożonych coraz bardziej rzeczników praw dziecka, kobiet, mniejszości seksualnych i tak dalej. Wolność i równość są przeto w coraz większym stopniu wymuszane przez niewybieralne, zwykle sędziowskie, instancje ważniejsze niż głos przy urnie.

O braterstwie już dawno zapomniano, słychać tylko demagogię, zawsze dbałą o swoją polityczną pieczeń: „Mniejszości narodowe to agentury podstępnych sąsiadów!". Albo: „LGBT psuje obyczaje i seksualizuje dzieci!". Podobnie kobiety są głupsze, bachory mają czuć respekt przed pasem, heretycy niech ukorzą się przed religią większości, a niepełnosprawni nie pchają w miejsca publiczne.

W ten sposób więdnie demokracja liberalna, otwierając drogę marzeniu o „dobrym dyktatorze". Seneka napisał kiedyś zwięźle: „Czego prawo nie zabrania, tego wstyd zakazuje". Może ta właśnie myśl mogłaby uratować demokrację liberalną? Ale wstyd jest najbardziej pogardzaną spośród staroświeckich cnót. Jak mi nie wstyd pisać dziś o wstydzie?