Zapomnieć o Theresie May, Nigelu Farage'u, klinczu w parlamencie i ponuro zapowiadającej się przyszłości, i skupić uwagę na imieniu, wadze, ubrankach i grzechotkach nowego członka coraz dłuższej kolejki do brytyjskiego tronu. Zapominają Wyspy, zapomina świat. Na chwilę, ale to wystarczy. Nie Brytyjczykom, bo ci w końcu będą musieli mentalnie odejść od łóżeczka Archiego i wrócić do brexitowej niepewności, tylko imperium. Bo w tym szaleństwie jest stara, sprawdzona od wieków metoda.

Brytyjskiego imperium nie zbudowali w końcu odkrywcy ani handlarze, tylko piraci. Wyspiarze przejmowali bogactwa i pomysły innych abordażem. Z tego, że zawsze, jak w epoce wielkich odkryć i wynalazków, byli o pół kroku za innymi uczynili swoją najgroźniejszą broń. Okazali się geniuszami naśladownictwa i rabunku. Hiszpanom odebrali złoto, Holendrom – Indie. Co z tego, że wszędzie pojawiali się później niż inni Europejczycy, skoro zostawali tam dłużej i skuteczniej swoją obecność wykorzystywali.

I ten instynkt naśladownictwa i skuteczności został im do dzisiaj. Od kilku lat rodzina królewska kolonizuje popkulturę. Co z tego, że przez prawie cały XX wiek mogli kojarzyć się z kostycznością i zacofaniem, skoro w kluczowym momencie odważnie wypłynęli na głębokie wody telewizji śniadaniowych, bulwarowej prasy i plotkarskich portali. Są wszędzie, a więc są potrzebni. Zachowują się jak gwiazdy show-biznesu, tylko rozsądniej i skuteczniej. Naśladują ich metody, przejmują ich bogactwo – uwagę milionów. Jeżeli imperium – te szczątki i symbole dawnej potęgi – przetrwa, to stanie się to dzięki nim. Przetrwa tak, jak powstało, dzięki naśladownictwu i rabunkowi.

Bo dziś nad brytyjskim imperium znów nie zachodzi słońce. Co z tego, że świeci ono sztucznym światłem z ekranów smartfonów i telewizorów.