Czyżbym wierzył w „kłamstwo smoleńskie", imaginacyjne tropy prowadzące do zamachu, zacierane potem przez – złączonych uściskiem z przesławnej fotografii – Tuska i Putina? Nie, co innego wywołuje moją rozpaczliwą bezsilność. Ale nie zdziwi mnie, gdy jeszcze jakieś małe kłamstewko smoleńskie wyjdzie na jaw. Na przykład o szkodliwej złudzie „resetu w stosunkach z Rosją" (ulubione słowa Radosława Sikorskiego w czasach jego ministrowania). To zapewne nie pozwoliło w porę wyznać strasznej prawdy o złej woli gospodarzy miejsca tragedii. Bo Rosja gra o coś zupełnie innego, a my – jak zwykle – opamiętaliśmy się, gdy było za późno.

Przeraża mnie, że smoleńska tragedia odgrzebała jeden z najbardziej szkodliwych polskich mitów: upamiętnioną w „Dziadach" Mickiewiczowską legendę o „Chrystusie narodów", niewinnie wleczonym na śmierć i znieważanym przez świat cały. To my, Polacy, zawsze cierpimy ucisk i znosimy kalumnie, a przecież byliśmy i jesteśmy przedmurzem chrześcijaństwa, wzorem cnót ewangelicznych – mamy przyświecać zepsutej Europie. Przeraża mnie liczba Polaków, którym odpowiada taka wizja świata i taki narodowy spektakl, którzy czerpią satysfakcję z cierpiętniczego przekonania, żeśmy zawsze pokrzywdzeni, że nam się z tego tytułu „należy", obojętnie kogo akurat uznamy za gnębiciela: Moskali, Żydów czy Niemców. Przecież torturowany Chrystus na koniec zmartwychwstanie i z nawiązką odbierze wszystko, czym włada. Przerażają mnie politycy reżyserujący ten teatr. Taka jest wymowa upiornej wersji „Dziadów" XXI wieku fundowanej przez PiS z okazji kolejnych miesięcznic.

Nie istnieje wersja przeciwna, stąd bezsilność. Opowieść Polaków bardziej ceniących wolność niż plemienność, dumnych z osiągnięć kraju, a nie z jego minionych klęsk, nie jest konkurencyjna, bo ani ona guślarska, ani mityczna. Nie daje łatwego ukojenia. Dlatego smoleński upiór długo jeszcze będzie trzymać za gardło.