Już od przyszłego tygodnia część przedszkoli i szkół może zostać zamknięta. Wszystko wskazuje na to, że zapowiadana od jakiegoś czasu „belferska grypa” dopadnie nauczycieli na tydzień przed świętami – rozpocznie się 17 grudnia i  potrwa aż do piątku, 21 grudnia. Niewykluczone, że ze zdwojoną siłą wróci po Nowym Roku.

Masowe L4 to ostatnio najpopularniejsza forma protestu, zapoczątkowana przez policjantów.  Skuteczna, bo był to jedyny sposób na zakończenie trwającego ponad cztery miesiące protestu. Policjanci dostali podwyżki i wrócili do pracy, a rządzący w ten sposób rządzący dali do zrozumienia, że jest to obecnie jedyny sposób, by wywalczyć swoje.

Czytaj także: Zmiany w systemie oceniania nauczycieli


Dlatego podobne akcje na czas egzaminów maturalnych, gimnazjalnych i na zakończenie ósmej klasy zapowiadają nauczycielskie związki zawodowe. Ale  nauczyciele nie chcą czekać z tym do wiosny, bo pieniędzy potrzebują już dziś. Dlatego na chorobowe chcą pójść już od poniedziałku.

Jest to oddolna akcja nauczycieli zawiązana przez osoby udzielające się na grupie „Ja, nauczyciel” działającej na Facebooku. Zwykli nauczyciele nie chcą czekać na decyzje związków zawodowych, obawiając się, że cała akcja ponownie skończy manifestacją zorganizowaną w sobotę. By nikomu nie zawadzać, nie skomplikować, nie narazić się na negatywne uwagi. I by nikogo nie obejść.

Do tej pory nauczyciele mieli poczucie, że pozostawienie dzieci bez opieki jest sprzeczne z misją ich zawodu (82 proc. nauczycieli to kobiety), stąd tylko demonstracja pod MEN czy ewentualne oflagowanie szkoły. Tyle, że takie działania coraz częściej wzbudzają śmiech. „Te Wasze doroczne strajki to jakieś jasełka - spacer kilku osób z flagami zrobionymi chyba na plastyce. Pani z Lidla dostaje od Was więcej. Nie wstyd Wam? Przestańcie być mięczakami” – można przeczytać w krążącym od kilku dni wpisie w mediach społecznościowych. A komentujący się dziwią, jak ktoś może w ogóle godzić się „na naprawianie błędów wychowawczych rodziców” za dwa tysiące złotych miesięcznie.

Okres przedświąteczny to moment newralgiczny, zwłaszcza w przedszkolach. Zwracano uwagę na to, że dzieci są w placówce dłużej albo odbierane już po zamknięciu, by rodzice mogli zająć się obowiązkami przedświątecznymi. Oliwy do ognia dolał fakt, że w okresie między świętami a Nowym Rokiem, nauczyciele muszą dyżurować w świetlicy, choć rodzice raczej nie przyprowadzają wtedy dzieci.

Nauczyciele coraz bardziej mają też dosyć pretensji ze strony rodziców, ingerowanie przez nich w to, co dzieje się w klasie (bywa, że rodzice przysyłają propozycje pytań na klasówki), przerzucanie na nich odpowiedzialności za wychowanie dzieci, żądanie wytłumaczenia się z postawionych ocen niedostatecznych i straszenie skargą do kuratora. Mają dość tego, że wytyka im się wolne wakacje i 18-godzinny etat, choć większość nauczycieli do późnych godzin nocnych przygotowuje się do lekcji. Mają dość, że pomoce naukowe muszą kupować za własne pieniądze, bo rząd zlekceważył ich sugestie, by zamiast 300 + dla rodziców, doinwestować szkoły. Wreszcie, nie mają siły walczyć z absurdami ostatniej reformy edukacji.

A już najbardziej wkurza ich to, że mówi się im, że zarabiają średnio ok. 5 tys. zł miesięcznie, podczas gdy na konto po latach pracy wpływa im w najlepszym wypadku trzy tysiące. 5 tys. to dla nich kwota nieosiągalna. I zgodzą się na mniej. Mówią, że z „belferskiej grypy” uleczyłaby ich podwyżka na poziomie 1000 zł miesięcznie.