To jest stąpanie po bardzo kruchym lodzie. W poniedziałek po południu Theresa May przyznała w Izbie Gmin, że wciąż nie zebrała większości dla planu wyjściu królestwa ze Wspólnoty, który przez dwa lata Londyn negocjował z Brukselą, choć zapewniła, że „nadal stara się to osiągnąć".
Jeśli to jej się nie uda do piątku, 12 kwietnia Wielka Brytania wyjdzie z Unii – jak ustalono na szczycie przywódców UE w miniony czwartek – bez żadnych ustaleń. Wywołałoby to prawdziwą katastrofę gospodarczą.
Ale jednocześnie premier oświadczyła parlamentarzystom, że nie zgodzi się, aby przejęli z rąk rządu inicjatywę w sprawie brexitu i sami ustalili możliwe opcje przełamania kryzysu. Izba Gmin szykowała się w nocy z poniedziałku na wtorek do przeprowadzenia serii takich „konsultacyjnych" głosowań obejmujących sześć opcji na przyszłość, od powtórnego referendum po anulowanie brexitu lub jego przeforsowanie w wersji najbardziej brutalnej. Na razie nie będą one jednak miały mocy wiążącej.
Porozumienie May już dwukrotnie zostało odrzucone w Izbie Gmin, najpierw w połowie stycznia, a potem w połowie marca. Tak się stało, bo grupa około stu eurosceptycznych deputowanych torysów skupiona wokół Borisa Johnsona głosowała wbrew zaleceniom premier. Powodem był tzw. backstop, czyli układ, w którym bez zgody Brukseli Wielka Brytania nie może jednostronnie wycofać Irlandii Północnej z unii celnej ze Wspólnotą. Chodzi o utrzymanie swobody przekraczania granicy między Ulsterem a Republiką Irlandii, warunek zachowania pokoju na Wyspie.
Nocna rozmowa z Johnsonem
W nocy z niedzieli na poniedziałek May zaprosiła do rządowej rezydencji w Chequers czołowych eurosceptyków z Partii Konserwatywnej, w tym poza Johnsonem Jacoba Reesa-Mogga i Iana Duncana Smitha. W trakcie trzygodzinnej „szczerej" rozmowy Rees-Mog zasugerował szefowej rządu, że jego grupa poprze planu rozwodowy, jeśli w zamian May poda datę swojej dymisji. To mógłby być kompromis, który wreszcie przełamie pat w sprawie brexitu.