Zamiast pomstować na chciwych deweloperów, zastanówmy się nad mechanizmem wzrostu cen. Przyczyniły się do niego zawinione przez rząd opóźnienia przy starcie inwestycji drogowych i kolejowych finansowanych z obecnej perspektywy unijnej. Doszło do kumulacji prac skutkującej napompowaniem cen materiałów budowlanych i wzrostem płac, a w efekcie wyższą ceną metra kwadratowego.

Do rozgrzanego pieca swoje dokłada Rada Polityki Pieniężnej, która utrzymuje stopy procentowe na niskim poziomie (w końcu kolejne wybory przed nami). Mamy więc łatwy dostęp do tanich kredytów, co sztucznie zwiększa popyt na mieszkania.

Trudno nie wskazać jako winnych drożyzny także samorządów, które nie kwapią się do tworzenia planów zagospodarowania przestrzennego. Dlatego podaż działek pod budowę jest mocno ograniczona.

Rosnące koszty działek, materiałów i robocizny deweloperzy przerzucają, rzecz jasna, na klientów. Ktoś powie, że nie mogą tego robić bez końca i będą musieli kiedyś zejść z marż. Niekoniecznie – przy dużym ryzyku biznesowym wolą ograniczyć budowy, co jeszcze zwiększy lukę między podażą a popytem i podbije ceny. Niestety, Polacy chcący zainwestować pieniądze nie mają alternatywy – lokaty są nieopłacalne, a giełda dołuje, co niejako zmusza ich do kupowania lokali po rosnących cenach. Wyższy popyt podbija ceny – i kółko się zamyka.