To głównie zasługa prężności gospodarki, która w tym czasie rozwijała się całkiem szybko, unikając recesji. A gdy biznes się kręci, większość firm ma się dobrze, maleje ochota do gier z ZUS i fiskusem. Jest bowiem z czego płacić. Mniej osób pracuje też na czarno, bo przy niskim bezrobociu mogą liczyć na lepsze warunki.

Przyczyn odwrotu od szarej strefy jest jednak znacznie więcej. Walce z nią sprzyja szybki rozwój obrotu bezgotówkowego, co utrudnia ukrywanie źródeł dochodów, jak i uszczelnianie systemu podatkowego, które zdecydowanie nabrało tempa za obecnego rządu.

W Polsce gra jest warta świeczki, bo choć szara strefa spadła z 25 proc. PKB w 2007 r. do nieco ponad 17 proc., nadal sięga 80 mld zł rocznie. Jest więc w relacji do PKB dwukrotnie wyższa niż w USA czy Japonii.

Ale popatrzmy na to z innej perspektywy. Opuszczamy wreszcie mało zaszczytny klub gospodarek Europy, do którego obecnie należą kraje głównie z południa kontynentu, m.in. Hiszpania, Grecja, Chorwacja czy Serbia, z szarą strefą szacowaną na 20–30 proc. PKB. Mocno poprawili się w tej mierze Włosi, którzy gremialnie robili swoje państwo na szaro. Kiedy w dobie ostatniego kryzysu rząd zaczął uszczelniać system podatkowy, policja skarbowa ze zdumieniem odkryła, że blisko połowa najemców ekskluzywnych willi w topowych kurortach nadmorskich na Capri czy w Porto Cervo na Sardynii to ludzie biedni, najczęściej korzystający z zapomóg. Albo że w kraju stoi 2 mln budynków, których nie ma w żadnych rejestrach (podobnie jak ich właścicieli).

Nie cieszmy się jednak zbyt wcześnie z ograniczenia szarej strefy. W Polsce, wobec rosnących obecnie obciążeń firm, biegunki legislacyjnej i dużej zmienności interpretacji przepisów, może się ona znów okazać dla przedsiębiorców atrakcyjna. Zwłaszcza jeśli przyjdzie spowolnienie gospodarcze i rząd, poszukując pieniędzy, będzie musiał przykręcić śrubę firmom i obywatelom.