Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że ktoś uwziął się na internetowego giganta. Zewsząd padają zarzuty o unikanie przez Google'a płacenia podatków. Co rusz na firmę spadają też kary finansowe. W środę Komisja Europejska nałożyła nań gigantyczną karę blisko 1,5 mld euro za praktyki ograniczające konkurencję w sektorze reklam internetowych. Ale to nie koniec. Trwa ofensywa wszelkiej maści i narodowości twórców, którzy domagają się od Google'a, by dzielił się z nimi zyskami, bo osiąga je m.in. dzięki publikacji ich utworów. To one nakręcają ruch w sieci, przyciągają klientów i reklamodawców.

Google odpowiada na to, że podatki płaci, ale tam, gdzie tworzy wartość, czyli głównie w USA. Bo tak skonstruowany jest system podatkowy. Gdyby był inny, płaciłby inaczej, czyli więcej w innych krajach. To, że mniejsze firmy nie wytrzymują z nim konkurencji, to też nie do końca jego wina. Jest gigantem, czasami po prostu nie zauważa mniejszych i lekko ich przydeptuje. Tak skonstruowany jest rynek, gdyby był inny, Google zachowywałby się inaczej. Z twórcami też by się pewnie chętnie dzielił zyskami, ale znów brak odpowiednich przepisów.

W sprawie podatków rządy poszczególnych krajów od lat nie mogą dopracować wspólnych przepisów, które zmusiłyby wielkie koncerny do płacenia tam, gdzie osiągają zyski. Jeśli w danym kraju mają ze swojej działalności, powiedzmy, miliard zysku, to nie mogą tam płacić symbolicznych kilku milionów podatku. Niby to oczywiste i w interesie rządów, które decydują o wprowadzeniu nowych przepisów, ale zawsze coś je blokuje, zawsze znajdzie się kraj, któremu coś w tych rozwiązaniach przeszkadza. I nowe prawo grzęźnie w kolejnych przepychankach. A giganci mnożą zyski.

Podobnie jest z unijną dyrektywą, która ma zmusić gigantów internetowych do dzielenia się zyskiem z twórcami. Jeśli piekarz upiecze chleb, nikt nie ma wątpliwości, że trzeba mu za to zapłacić. Bez oporów płacimy za pralki, samochody, bilety samolotowe i milion innych towarów czy usług. Gdy jednak twórcy filmów, muzyki, książek, artykułów chcą pieniędzy za wykorzystanie ich utworów w sieci – nie od jej użytkowników, ale od koncernów, które czerpią z nich zyski – okazuje się, że jest to zamach na wolność w internecie. Protesty internautów wylewają się na ulice, a politycy, którzy decydują o losie nowych, wydawałoby się, oczywistych przepisów, zaczynają się wahać. Skąd te wątpliwości?

Google to tylko symbol nierównej konkurencji między interesami wielkich koncernów działających w internecie a interesami państw (podatki), mniejszych firm (rynek reklamy) czy grup zawodowych (podział zysków). Takich gigantów jest więcej. Walczą o wielkie pieniądze dla siebie, nie dla swoich klientów. Potrafią to robić. I nie mają skrupułów. Warto to mieć w tyle głowy.