W latach 2019–2021 Ekstraliga otrzymała ze sprzedaży praw do transmisji 60 mln zł. Teraz będzie to 60,5 mln zł, ale nie za trzy lata, tylko za jeden rok (łącznie 242 mln zł przez cztery sezony).
To jeden z dowodów na rosnącą pozycję żużla i sprawne korzystanie działaczy z koniunktury. Inny dowód, wzbudzający największe emocje wśród kibiców, pojawia się w styczniu, gdy media społecznościowe rozgrzewa tradycyjna już dyskusja, czy większym sukcesem jest srebrny medal mistrzostw świata Bartosza Zmarzlika, czy może jednak np. trzecie olimpijskie złoto Anity Włodarczyk. W martwym dla żużla sezonie plebiscyt „Przeglądu Sportowego” przypomina o wyjątkowej pozycji tego sportu w Polsce.
Pieniądze z telewizji mają nie tylko ugruntować pozycję żużla, ale i pozwolić mu wyjść poza swoją bańkę. Jest to możliwe, co pokazuje Grand Prix na Stadionie Narodowym, w nieżyjącej żużlem Warszawie, gromadzące rokrocznie (do pandemii) komplet publiczności.
Aby ten cel zrealizować, władze naciskały, by pieniądze z telewizyjnego eldorado nie zostały przejedzone na kontrakty dla zawodników. Znaczna część środków, które trafią do klubowych kas, musi być wykorzystana na zakup plandek na tory, co ma ograniczyć skalę przekładania meczów. Co roku każdy klub musi też przeznaczyć 2,5 mln zł na szkolenie i rezerwy, dla których powołano nawet specjalne rozgrywki.
Od dawna wyróżnikiem żużla było dążenie do wyrównywania szans i rzucanie kół ratunkowych słabszym zespołom. Stąd liczne rozwiązania pod zgrabnymi hasłami, których nieżużlowy kibic nie rozumie, jak rezerwy taktyczne, zastępstwa zawodników czy „goście” w składach.