Można odnieść wrażenie, że Polacy w 1918 roku byli mniej zaskoczeni świeżo odzyskaną niepodległością, niż politycy partii rządzącej tym, że w 2018 roku będziemy obchodzić stulecie tamtych wydarzeń. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że do rangi centralnego punktu obchodów narodowego święta, przypadającego raz na sto lat, urasta próba cudownego przemienienia przez parlament poniedziałku w niedzielę?
Drugim kluczowym punktem obchodów ma być marsz, w którym uroczyście prezydent Andrzej Duda nie weźmie udziału, bo - jak wynika z wyjaśnień polityków PiS - uczestnicy chcą nieść flagi inne niż biało-czerwone. Co swoją drogą niezbyt dobrze świadczy o sile państwa, które nie jest w stanie skłonić, było nie było, patriotów, do tego, by na ten jeden dzień zrezygnowali z "falangi" tudzież transparentów na temat preferowanych barw Europy - nawet dla przyjemności obcowania z prezydentem.
Poza tym mamy stałe punkty programu - msza, przemówienie prezydenta, koncert w Teatrze Wielkim, koncert na Stadionie Narodowym - i tyle.
Żadnych Łuków Tryumfalnych w Warszawie. Żadnych światowych przywódców łechtających nasze ego swoją obecnością (ci tego dnia przebywają w Paryżu). Żadnych oryginalnych projektów, takich jak chociażby fińska inicjatywa, by na 100-lecie niepodległości wysłać na orbitę pierwszego satelitę (udało się, choć z poślizgiem). Trochę mało.
Gdybyśmy jeszcze chociaż z okazji 100-lecia niepodległości wykonali jakąś pracę intelektualną i np. przedstawili poważny i szczegółowy raport dotyczący tego, gdzie chcielibyśmy widzieć Polskę za kolejne 100 lat. Ale nie, na razie jedyne czego można się spodziewać to tego, że za 100 lat nadal będziemy się spierać o to, kto stał tam gdzie stało ZOMO.