Uderzenie było potężne. Z okrętów stacjonujących na wodach międzynarodowych w Zatoce Perskiej wystrzelono w nocy z poniedziałku na wtorek 47 pocisków manewrujących typu Tomahawk. W operacji wzięły także udział samoloty i drony. Centralne Dowództwo amerykańskiej armii podało, że udało się zniszczyć na terenie Syrii 14 celów w największym mieście kraju Aleppo, w stolicy samozwańczego Państwa Islamskiego – Rakce oraz miastach Hasakeh, Deir az-Zur i Abu Kamal.
W operacji uczestniczyli wyłącznie Amerykanie – podawało początkowo dowództwo armii amerykańskiej. Jednak po południu dowództwo sił zbrojnych Bahrajnu, cytowane przez agencję Reuters, informowało, że w nalotach uczestniczyło lotnictwo tego kraju, a także pozostałych monarchii znad Zatoki Perskiej (czyli m.in. Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich). Zdaniem amerykańskich mediów przekonanie państw sunnickich do uderzenia w terrorystyczną, ale jednak sunnicką, organizację to poważny sukces dyplomatyczny dla Waszyngtonu.
W operacji nie wzięli jednak udziału Brytyjczycy, choć od kilku tygodni wspierali oni amerykańskie naloty przeciw Państwu Islamskiemu na terenie Iraku. Szef francuskiej dyplomacji Laurent Fabius, którego kraj także brał udział w bombardowaniach w Iraku, jasno oświadczył, że Paryż nie będzie angażował się na terenie Syrii, bo „nie pozwala na to prawo międzynarodowe".
– Przed rozpoczęciem nalotów Obama powinien wystąpić o zgodę do Baszara Asada – uznał z kolei w rozmowie z sekretarzem generalnym ONZ Ban Ki-moonem Władimir Putin.
Zdaniem MSZ Syrii tuż przed rozpoczęciem nalotów Amerykanie poinformowali o operacji syryjskiego ambasadora przy ONZ. Waszyngton temu jednak zaprzecza.