Zapamiętany zostanie natomiast bez wątpienia jako kronikarz i autor wspomnień ludzi teatru, tych wielkich i znanych oraz tych już nieco zapomnianych. Złośliwi powiedzieliby, że pisał o innych, by stale przypominać o sobie. W środowisku aktorskim traktowany był jak Charon, który towarzyszy wspomnieniami kolegom w ich ostatniej drodze, wyprawie do tamtego świata. Dziwnie mi się pisze o Witoldzie Sadowym, bo już od kilku lat zobowiązywał mnie, bym napisał o nim wspomnienie. Żartowałem, że kiedyś, w stosownej, odległej chwili pewnie to nastąpi, ale prosiłbym, by było to bez autoryzacji. Nie wiem, czy spodobało mu się to zastrzeżenie, bo jako człowiek z innej epoki, ale też aktor lubił blichtr i poczucie uwielbienia. Na swój jubileusz, czy promocję książki (tych pisał coraz więcej) potrafił obdzwonić pół Warszawy, a potem, gdy sala pękała w szwach nie ukrywał, że sprawia mu to niekłamaną radość. W ostatnich latach żałowałem, że nikt nie myślał o realizacji w Teatrze Telewizji „Warszawianki”, bo pan Witold doskonale nadawałby się do niemej roli Starego Wiarusa, która przeszła do legendy dzięki kreacji sędziwego Ludwika Solskiego. „W tej roli, to nawet bym mógł umrzeć na scenie, tak jak Tadeusz łomnicki” odparł aktor. „To nie jest najlepszy pomysł, choćby z uwagi na reżysera – będzie miał wyrzuty sumienia” – powiedziałem mu próbując odwieść od tego desperackiego czynu.