Rok temu zapytałem MON o weryfikację generałów, której efektem mogło być odejście większości z nich. Bartłomiej Misiewicz, najbliższy współpracownik Antoniego Macierewicza, odpowiedział tylko: „Minister obrony narodowej obserwuje i ocenia pracę wszystkich podległych mu jednostek, pracowników i oficerów".
Bilans tej „obserwacji", a w rzeczywistości poważnej lustracji kadry dowódczej dzisiaj już znamy. W 2016 roku mundur zdjęło 4840 żołnierzy, o ponad 300 więcej niż rok wcześniej. W grupie tej znalazło się, aż 25 generałów. W czasie „przeglądu" kadrowego minister Macierewicz brał pod uwagę m.in. to, czy oficer współpracował z WSI, wymagał też bezdyskusyjnego przyjmowania jego decyzji. Postawił na młodych.
Nie ma też wątpliwości, że potraktował armię jak łup polityczny. Dowód? „Antoni Macierewicz przeprowadził szeroką wymianę kadr na najwyższych stanowiskach w jednostkach operacyjnych, każdorazowo zastępując oficerów dobranych przez Platformę Obywatelską oficerami o dużym doświadczeniu bojowym w Iraku i Afganistanie i przeszkolonych we współpracy z wojskami NATO" – to komunikat resortu obrony. Podobnie jak dane, że w Sztabie Generalnym zmiany objęły 90 proc. stanowisk dowódczych, a w Dowództwie Generalnym 82 proc.
Skala zmian wprowadzonych przez Macierewicza była na tyle poważna, że kariery wielu oficerów przyspieszyły. To zaś spowodowało zachwianie pewnego – przyznam, zwykle powolnego, pięcia się po stopniach kariery zawodowej oficerów. Nie może zatem dziwić wzrost liczby kształcących się dzisiaj wojskowych. Sytuacja ta spowodowała skrócenie cyklu kształcenia na kursach generalskich. Słowem, otworzona została ścieżka szybkiego zdobycia wężyków.
Operacja wymiany kadr została przeprowadzona w wielu przypadkach w sposób urągający godności wojskowych (niektórzy dowiadywali się o przesunięciu do rezerwy w nocy). Dlatego twierdzenie polityków PiS, że zmiany w wojsku były naturalnym procesem, są nieprawdziwe.