Na mecz z Mołdawią wróciliście do Wrocławia, gdzie pogrzebaliście marzenia...
Ostatnio grałem z Anderlechtem o awans do Ligi Mistrzów w cypryjskim Limassol i zostałem wylosowany na kontrolę antydopingową. Jej szefem był Chorwat, który podczas Euro opiekował się swoją reprezentacją w Polsce. Przez dwie godziny opowiadał o wrażeniach, otwartości kibiców, pięknie naszego kraju. Cieszyłem się, że pogląd ludzi o Polsce tak się zmienił, ale niestety natychmiast przypominałem sobie porażkę z Czechami i ostatnie miejsce w grupie.
Teraz ludzie nie chcą przychodzić na wasze mecze. To boli?
Nie dziwię się, że ludzie nie chcą płacić za transmisję w systemie pay-per-view, bo nie daliśmy im pretekstu, żeby to zrobili. Gdybyśmy byli Hiszpanią i pięknie grali, pewnie nikt by nie narzekał. My nie rozpieszczamy, dlatego spotkania reprezentacji Polski powinny być za darmo w telewizji. Po dwóch, trzech słabszych meczach kibice uznali, że jesteśmy patałachami. Większość z nas występuje w dobrych klubach, ale według niektórych fanów do niczego się nie nadajemy. Pomiędzy krytyką a obrażaniem jest cienka linia.
To prawda, że w przerwie w Podgoricy skoczył pan kolegom do gardeł?
Nie, chociaż rzeczywiście znowu było bardzo głośno. Przed meczem uczulaliśmy się na pewne sytuacje, mieliśmy jakieś założenia, a na boisku nie potrafiliśmy tego pokazać. Ale wreszcie przestaliśmy się klepać po plecach i mówić, że jest dobrze. Wygarniamy sobie całą prawdę od razu, żeby w kolejnych spotkaniach ustrzec się błędów. Jesteśmy tylko ludźmi i coś może się nie udać, ale na boisku trzeba się szanować. Jak ktoś daje z siebie wszystko, a kolega ma pół kroku, ale nie ruszy się, by pomóc, to gra mija się z celem. Mamy wyjść na boisko w jedenastu, a ludzie z ławki muszą być gotowi, by wejść do gry i coś zmienić. Cała kadra musi się czuć potrzebna, każdy - jak Adrian Mierzejewski w Podgoricy - może zostać małym bohaterem.