W okresie PRL „zdelegalizowana rocznica" święta niepodległości była dla przeciwników komunistycznego totalitaryzmu okazją do wspólnej manifestacji patriotyzmu i przywiązania do tradycji niepodległościowej.
Przywrócone jeszcze przez Sejm PRL 15 lutego 1989 r. Narodowe Święto Niepodległości stało się pretekstem do pokazywania politycznych różnic. W ostatnich latach w trakcie listopadowych obchodów w Warszawie dochodziło do ulicznych bójek zwolenników radykalnej lewicy, anarchistów, kibiców i narodowców. Po ubiegłorocznych z inicjatywą zorganizowania jednego „prezydenckiego" marszu ponad podziałami politycznymi wyszedł prezydent Bronisław Komorowski.
– Pokazuję Polakom, moim rodakom: kochani, możemy obchodzić 11 listopada w wymiarze czysto partyjnym, możemy traktować tę tradycję jako maczugę polityczną, którą walimy w łeb konkurencję polityczną – a ja chcę odzyskać święto 11 listopada, tradycję Narodowego Święta Niepodległości dla każdego przeciętnego Polaka – mówił niedawno prezydent.
O ile jego inicjatywa, przynajmniej w pierwszych dniach od ogłoszenia pomysłu była piarowym sukcesem, o tyle realizacja kończy się niepowodzeniem. Bo choć marsz prezydencki w niedzielę 11 listopada rzeczywiście się odbędzie, to jego hasło przewodnie „Razem dla Niepodległej" okazuje się być na wyrost. Prezydent nie tylko nie zjednoczył wszystkich środowisk chcących manifestować w to narodowe święto, ale i doprowadził do podkreślenia różnic politycznych dzielących Polaków.
– To nic dziwnego. Prezydent jest politycznie określony w odbiorze społecznym jako wybrany z poparcia jednej partii politycznej. Ogłaszanie, że teraz będzie się jednoczyć wokół siebie w ten jeden dzień w roku, do społeczeństwa nie trafia – mówi „Rz" prof. Waldemar Paruch, politolog i historyk.