- Teren katastrofy lotniczej to jest tablica Mendelejewa – mówił wczoraj szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej (WPO) w Warszawie płk Ireneusz Szeląg, który przedstawił wyniki analiz przeprowadzonych przez biegłych Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji.
Lek nasercowy
Prokuratorzy przyznali, że na przełomie września i października w Smoleńsku, detektory używane przez ekspertów badających wrak Tu- -154M pokazywały nazwy substancji wybuchowych, m.in. trotylu, oktogenu i heksogenu. Jednak wskazania te miały posłużyć jedynie do wyselekcjonowania materiału, który był badany w warunkach laboratoryjnych. – W wyniku przeprowadzonych badań biegli nie stwierdzili na elementach wraku samolotu obecności pozostałości materiałów wybuchowych – stwierdził płk Szeląg.
– Detektory mogą wykazywać również obecność substancji, których masa i prędkość ruchliwości jonów jest analogiczna do zaprogramowanych w urządzeniach materiałów wybuchowych – przekonywał szef WPO.
Jakie to były substancje? Nie wiadomo. – W tym zakresie konsultacje (z biegłymi – red.) nie były prowadzone – przyznaje „Rz" p.o. rzecznika Naczelnej Prokuratury Wojskowej ppłk Janusz Wójcik. Płk Szeląg poinformował na konferencji, że wskazywana przez detektory nitrogliceryna znajdowała się w pojemniku z lekiem nasercowym. Nieco ponad dwadzieścia próbek zawierało zaś śladowe ilości difenyloaminy, paranitrodifenyloaminy i siarki.
Śledczy zapewnili, że są to substancje niemające właściwości wybuchowych, a dwie pierwsze są używane do produkcji „niektórych tworzyw sztucznych". Substancje te mogą być również używane jako „stabilizatory prochu bezdymnego". Jednak analizy próbek nie wykazały innych śladów, które występują w przypadku eksplozji takiego materiału. Badane próbki nie zawierają również „cząsteczek charakterystycznych dla materiałów wybuchowych zawierających w swoim składzie aluminium".