Dyskusja o reformie wymiaru sprawiedliwości koncentruje się od lat na kolejnych propozycjach zmian ustawowych, mających usprawnić i przyspieszyć procedury sądowe. Problem w tym, że znaczna część instrumentów, w które wyposażono sądy, rzadko znajduje zastosowanie w praktyce, a ewentualne przyspieszenie rozpoznawania spraw jest przede wszystkim żonglerką przepisami. Przepisy proceduralne dawały już uprzednio sądowi cały szereg instrumentów, które pozwalają sprawnie zarządzać tokiem postępowania (to sąd ocenia, czy zachodzi ważny powód odroczenia rozprawy, to sąd ocenia, czy wniosek dowodowy dotyczy faktów mających znaczenie dla rozstrzygnięcia sprawy). Warto więc zadać sobie pytanie, dlaczego środki te rzadko są w praktyce stosowane i dlaczego kolejne „reformy” proceduralne kończą się w istocie fiaskiem.
Dzieje się tak, gdyż wszyscy tkwimy w okowach zbanalizowanego pozytywizmu prawniczego sprowadzającego interpretację prawa do żonglerki gramatyczno-językowej, oderwanej od poszukiwania sprawiedliwości rozumianej jako idea, której prawo służy. Tymczasem nawet klasyczny podręcznik logiki każe weryfikować wynik wykładni językowej, by nie prowadził do zaprzeczenia wartościom lub celom, dla których istnieje dana norma. Sama doktryna pozytywistyczna jest jednak w istocie nie tyle naukowym poglądem na naturę prawa, ale manifestem ideologicznym XIX-wiecznego projektu liberalnego demokratycznego państwa prawnego. Wiele jej elementów – przede wszystkim przekonanie o związaniu państwa z prawem – nadal zachowuje aktualność. Jednak nie sposób przystać na to, by była jedyną możliwą drogą rozumienia prawa w początkach XXI wieku, a dostarczony przez nią opis prawa odpowiadał współczesnej rzeczywistości. Zresztą ewolucja doktryny wskazuje na poszukiwanie innych jeszcze aspektów prawa jako zjawiska (żeby wskazać odwołania do socjologii czy wreszcie normatywizm Kelsena kładący nacisk na spójność systemu z „normą podstawową”).
[srodtytul]Bez ocen aksjologicznych?[/srodtytul]
W niektórych aktach prawnych uchwalonych w latach 90. XX wieku ustawodawca sam odszedł od koncepcji prawa sprowadzającego się wyłącznie do technicznego procesu językowej wykładni normy. W ten sposób wprost pokazał, że XIX-wieczny pozytywizm nie jest jedynym sposobem rozumienia doktryny pozytywistycznej. W sprawach karnych nie sposób wyobrazić sobie wymiaru sprawiedliwości (ale i polityki karnej państwa) bez ocen aksjologicznych, do których zachęca wprost ustawodawca przez eksponowanie winy w opisie czynu zabronionego. Jednak praktyka podąża utartym nurtem, unikając tego typu rozważań.
Dramatyczność owego prymitywnego rozumienia doktryny pozytywistycznej widać w sprawach sądowej kontroli nad postępowaniem przygotowawczym. Głośnie sprawy są dowodem nie tylko słabości prokuratury, ale – co bardziej przerażające – słabości sądowej kontroli. Rzadko zdarza się, aby sądy w takich sprawach odmówiły stosowania aresztu tymczasowego, choć oskarżenia okazywały się często – po latach – chybione. Jest to oczywiste także dla tych, którzy zajmują się sprawami cywilnymi czy administracyjnymi. Publikowane w ubiegłym roku przez „Rz” badania wyraźnie wskazują, że w uzasadnieniach orzeczeń sądy sięgają częściej do argumentów formalnych i procesowych niż do podstawowych praw i wartości, które powinny wyznaczać kierunek wykładni prawa. Dlatego nie dziwi znikomy sukces wprowadzanych w ostatnich latach rozwiązań proceduralnych, które wymagają od uczestników wymiaru sprawiedliwości (także adwokatów, radców prawnych, ale i – a może nawet przede wszystkim – sędziów) dokonywania ocen sięgających do kryteriów prakseologicznych lub (rzadziej) aksjologicznych. Stąd martwe w praktyce przepisy o nakłanianiu stron do pojednania. Jednocześnie obserwujemy ucieczkę od merytorycznego rozstrzygania spraw (vide instytucja przedsądu w sprawach cywilnych, rygory apelacyjne czy obostrzenia nałożone na firmy w sprawach gospodarczych).