Tenisowy świat jest zachwycony, i słusznie – przez osiem dni finałów WTA Tour w meksykańskim ośrodku turystycznym w Cancun, pośród podmuchów wiatru i opadów deszczu, także w chaosie organizacyjnym, na słabym tymczasowym korcie, przy niezbyt licznej publiczności – w stylu dalekim od rutyny odrodziła się ta dawna, niemal niezwyciężona Iga Świątek.
Rozbijała rywalki jedną po drugiej, nie bacząc na tytuły, rankingi oraz opinie mniej i bardziej poważnych ekspertek lub ekspertów. Jej ofiarą w wieczornych meczach na Estadio Paradisus (nazwa doraźnie postawionego stadionu tenisowego znacząco wyrastała ponad jego jakość) padły trzy pozostałe mistrzynie Wielkiego Szlema w tym roku: Aryna Sabalenka (Australian Open), Marketa Vondrousova (Wimbledon) i Coco Gauff (US Open), tak samo jak nieprzewidywalna Ons Jabeur i wreszcie w poniedziałkowym finale stabilna jak skała (ale tylko do półfinału) Jessica Pegula, którą odprawiła w niespełna godzinę 6:1, 6:0.
Słodka jedynka Igi Świątek
Sukces Igi mierzy się dziś przede wszystkim błyszczącą jedynką, jaką znów widzimy przy nazwisku Polki w rankingu WTA. Odzyskała tę pozycję, straconą po US Open na rzecz Aryny Sabalenki, już po niespełna dwóch miesiącach. To znaczna sprawa, tym bardziej że w 2023 roku, a także na początku 2024 na pewno żadnej zmiany miejsc nie będzie. Taca babeczek z kremem ułożonych w kształt jedynki, prezent od organizatorów na koniec rywalizacji w WTA Finals na początek 76. tygodnia panowania Polki, była naprawdę słodka.
Czytaj więcej
Przy tak dużych premiach, jakie są w tenisie, można od zawodniczek wymagać, żeby lepiej radziły sobie nawet w trudnych warunkach – ocenia w rozmowie z „Rzeczpospolitą” jeden z najlepszych polskich tenisistów w historii.
Liczył się także styl ostatniego zwycięstwa. W Cancun widzieliśmy Igę nawiązującą do niesłychanych wyczynów z 2022 roku, gdy stała się na kilka miesięcy seryjną mistrzynią rozgrywek WTA Tour, ale kto uważnie przyglądał się polskiej tenisistce w Meksyku, widział nową, ulepszoną wersję Świątek.