Już w 1940 roku tunele metra w Nowym Jorku miały długość 1200 kilometrów, a z wielu z nich nie korzystano. W latach 70. zamieszkiwali tam głównie narkomani i ludzie uciekający przed prawem. Dekadę później dołączyli do nich bezdomni. Korzystali z systemów przeciwpożarowych zraszaczy, opuszczonych toalet publicznych. W nowojorskim metrze jest ich 99, wszystkie mają bieżącą wodę.
Znaleźli tam swoją przystań także ci, dla których życie na powierzchni stało się nie do zniesienia i dla których zabrakło miejsca w społeczeństwie. – Ludzie, którzy znaleźli się w tunelach, są często na krańcu swojej drogi życiowej – uważa Jennifer Toth.
– Większość z nich jest obojętna na sprawy życia. Chcieli po prostu odejść, uciec, zniknąć. Tunel stał się ich nowym domem, nowym światem. Lepszym niż ten na powierzchni, bo tu nikt ich nie osądzał.
Zejście do podziemi miało dla ekipy filmowej posmak nie tylko przygody, ale i strachu. Wśród wszechogarniających ciemności niejednokrotnie czuli się jak zwierzyna wystawiona na cel. – Słyszeliśmy stukanie, bicie w bębny – opowiada jeden z członków grupy. – Zrozumieliśmy, że to sposób komunikowania tych ludzi. Informowali się, że w tunelu znalazł się obcy.
Napotkani w podziemnych korytarzach ludzie opowiadają w filmie swoje historie. James trafił tam po 16-letnim pobycie w więzieniu. – Jestem tu od kilku lat – wyjaśnia. – Są u nas ludzie, którzy byli zakochani i zostali porzuceni. Zrobili się od tego zakręceni. Życie znaczy dla nich tyle co g...