Fragmenty wypowiedzi, pozyskane z rozmaitych wywiadów, układają się w uporządkowany, wartko płynący życiorys. Jest w nim znacznie więcej niż suche fakty i wyliczanie kolejnych zrealizowanych projektów.
Film pokazuje, że Kieślowski żył intensywnie. Potrafił namówić swego współlokatora z akademika, Andrzeja Titkowa, na wariacki jesienny wypad do Sopotu śladami tajemniczej kobiety, by tam pływać na krach, pisać wiersze, a wieczorem pić wódkę w podłej knajpie. Znał się na zegarach, motocyklach, samochodach, które umiał składać i rozkładać, a przede wszystkim – naprawiać. – Był szczególnym słuchaczem, bo miał dociekliwość i bystrość spojrzenia – wspomina Kazimierz Karabasz swojego studenta.
W filmie zostały wykorzystane mało znane zdjęcia z młodości bohatera, które pokazują go grzebiącego przy motorze, tryskającego radością studenta szkoły filmowej, ze świeżo poślubioną małżonką, w otoczeniu przyjaciół. Jest też miejsce na polemikę Kieślowskiego z rozmówcami autorki filmu, a jest ich bardzo wielu – od kumpli z czasów licealnych, studenckich, poprzez współpracowników, uczniów, aż do aktorów, którzy występowali w jego filmach. Choć znali go w różnym stopniu – każdy wspomina Kieślowskiego bardzo osobiście.
Wyłania się obraz – najpierw człowieka, a dopiero potem twórcy – podążającego swoją drogą z wiarą, że „wszystko, co mamy do powiedzenia, to to, co sami przeżyliśmy”, wyjaśniającego, że „fotografuje ludzi, którzy nie mogą sobie w życiu poradzić”. Jest w filmie mowa i o tym, że reżyser nie umiał sobie dać rady ze sławą i coraz większymi oczekiwaniami widzów. Nie cierpiał promowania filmów i celebry.
Jego francuski tłumacz opowiadał o groteskowych sytuacjach, w trakcie realizacji „Trzech kolorów”, kiedy każde słowo Kieślowskiego traktowano z nabożnym skupieniem. Kiedy głośno zastanawiał się, czy zje na obiad zupę pomidorową, czy ogórkową, francuscy współpracownicy dopytywali się gorączkowo, czy powiedział coś ważnego o Bogu...