Eustachy Rylski, pisarz, scenarzysta, autor dramatów teatralnych, karierę literacką rozpoczął tuż przed 40. rokiem życia debiutując dyptykiem powieściowym „Stankiewicz. Powrót”. Wcześniej m.in. uczył się hotelarstwa, założył firmę transportową. Zaprosił Justynę Bargielską, o niemal pół życia młodszą od siebie poetkę i powieściopisarkę. Gdy taktownie rozpoczęła od pytania, jakie wątki ma pomijać – usłyszała, że nie ma żadnych ograniczeń.
Poproszony o skomentowanie stwierdzenia: „Na starość straciłem wiarę właściwie we wszystko” – Rylski wyjaśnia, że to kwestia wiedzy. I że robi wyjątek dla Boga i piękna otaczającego nas świata.
- Bóg w moim pojęciu jest absolutem, praprzyczyną wszystkiego – mówi.
Później ujawni jednak, że w życiu brak mu perspektywy metafizycznej. Piękno go cieszy i je dostrzega, choć rozumie, że ma nas znieczulić na rzeczywistość. Opowiada o rozumieniu tego pojęcia przez Greków.
Woli bohaterów negujących niż afirmujących, bo tacy – jego zdaniem – są ciekawsi. Pesymizm uważa za oczywisty pryzmat postrzegania, wynikający z doświadczenia i wiedzy. Sądzi, ze nie ma zdolności do syntezy, więc poetyckie wypowiedzi nie są dla niego. W literackiej młodości miał dwóch idoli: Ernesta Hemingwaya i Jarosława Iwaszkiewicza i widzowie dowiedzą się dlaczego, a także co z tych fascynacji pozostało do dziś.
Swą pierwszą powieść pisał zaledwie dwa tygodnie i wie, że to rekord nie do pobicia. Choć opisał w niej szczegółowo i frapująco swojego dziadka, nie czuje potrzeby dalszego pisania o rodzinnych wątkach i postaciach spośród swych bliskich.